Tata

Nie zadzwoni. Nawet, jeśli mnie strasznie wkurwiał. Tak strasznie, że kiedyś narysowałam obrazek „po prostu nie dzwoń do mnie, Tato“. Ja nie zadzwonię. A dopiero ostatnio się nauczyłam, jak już leżał w szpitalu. „Tato, dzwonię do ciebie po wsparcie, wiesz“. I wysłuchał mnie i doradził. Powiedział, że zawsze będą ludzie, którzy będą na mnie pluć, którzy swoją żółcią będą chcieli mnie zalać. I żebym pamiętała, żeby wtedy zwracać się do prawdziwych przyjaciół, żeby się nimi otaczać, bo to są ludzie, którzy mnie znają taką, jaka jestem naprawdę. A tamci – to są przechodnie, którzy swoje frustracje wylewają przypadkiem. „Są tacy ludzie, którzy zawsze będą chcieli przechodząc cię pluć. Zawsze.“. On dobrze to wiedział.  

Pierwsze co przyszło mi do głowy, tak na świeżo, kiedy jeszcze wracaliśmy wstrząśnięci tym, co się stało, ze szpitala w Międzylesiu, to duma. Płakałam i mówiłam „Tato, jestem dumna z tego, że jestem Twoją córką“.To była zresztą ostatnia rzecz, jaką mu powiedziałam, zanim wybiegłam zapłakana z OIOMu. „Tato, jestem dumna. Jestem dumna, słyszysz“. 

Bo mój Tata miał łatki. Łatki, z którymi musiał iść już prawie 20 lat. Dla tych przechodzących i opluwających. Był komuchem, mimo, że nigdy nie należał do partii. Był czerwony, mimo, że nie należał do SLD. Ale wystarczyło, że był w jego klubie poselskim, że startował z listy. Wystarczyło, że z jego ramienia został członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zasłużenie, bo radio nie tylko kochał, ale znał od podszewki. Zasłużenie, bo był człowiekiem na wskroś uczciwym, przeszytym poczuciem prawości. Dla opluwających zostanie „Halberem od tego sms-a“, mimo, że niewielu już pamięta, jak dokładnie wyglądała cała ta afera, zostały po niej tylko związki frazeologiczne „grupa trzymająca władzę“ i poczucie, że można opluć, bo z SLD, więc wiadomo, że fałszywi komuniści. Nigdy z Tatą nie rozmawiałam o tym, jak się z tym czuje. On nigdy mi nie mówił. Wiem tylko, że kiedy trochę przez żarty, trochę przez przypadek został posłem, to sporo kolegów od niego się odwróciło. Takich, którzy przyjeżdżali do nas do Falenicy na ogniska na puszczanie płyt z szafy grającej i picie piwa. Miałam 12 lat i nie rozumiałam, co się stało, dlaczego części z nich nie ma. „Są zazdrośni“ mówił Tata. I opowiadał nam, po co są kolejne dzienniki ustaw, których przynosił do domu tyle, że część z nich pewnie do tej pory służy nam za papier do drukarki. 

Wkurwiało mnie to niemiłosiernie, bo to było bardzo niesprawiedliwe, a mój słabego zdrowia Tata był ostatnią osobą, która zasługiwała na te przypadkowe splunięcia. „Po co Ci to było“ pytałam,  „Czy nie fajniej było, jak pisałeś o muzyce po prostu? Jak robiłeś audycje ze słuchaczami? Jak grałeś dyskoteki?“. 

Bo ja go zapamiętam zupełnie inaczej. Kiedy teraz, po jego śmierci, opowiadam moim znajomym, kim był Adam Halber, który swojej córce, żonie i siostrze kazał przypilnować, żeby na jego grobie było napisane BYŁO SUPER, to mówią mi: „pisz książkę“. Anegdot jest mnóstwo, moja ulubiona chyba o jego wymarzonych studiach na wydziale fizyki UW. I o tym, kiedy udało mu się za drugim razem, po roku pobierania korepetycji, dostać na nie i okazało się, że nie rozumie ani słowa z wykładów i ćwiczeń i umiera ze strachu na zajęciach, żeby nikt się nie zorientował. A przede wszystkim żeby nie zorientował się jego tata, oficer WP, surowy jak na wojskowego przystało. „I co, i co?“ –  pytałam go, „No to jak podszedłeś do sesji?“. „Zimowej nie było“ odpowiada tata. „No dobra, a letnia?“. I widzę już ten błysk w jego oku, szelmowski, chochlikowy, który widać doskonale na zdjęciach. „Przyszedł Marzec 68 i mój wydział, podobnie jak wiele innych, rozwiązano“. „NO CO TY“ odpowiadałam. „Czyli przez Marzec Ci się upiekło i nikt nie wiedział, że nic nie kumałeś z tych studiów, na które tak strasznie chciałeś się dostać?!“.

Od niego nauczyłam się opowiadać historie i dowcipy. Miał prawdziwy dar, który potrafił się przeistoczyć w wadę. Nie dało się go nie słuchać – czarował intonacją, słownictwem, wiedział gdzie dołożyć słowo „spolegliwy“, a gdzie podbić historię przekleństwem (chociaż przy mnie nie przeklinał nigdy, chyba że opowiadając dowcipy i zostawiając np. słowo „chujowy“ na pikantną pointę). Miłości do słowa nauczyłam się od niego. To jego był zachwyt nad Tuwimem i Słonimskim, to jego były zbiory poezji Przybory, które podtykał mi pod nos. To wyczucie na słowo miał spektakularne i odziedziczyłam je po nim. Po mamie zresztą też – byliśmy we trójkę jak klika, która porozumiewała się swoim tajemnym językiem, w którym świadome błędy (z upodobaniem nazywał premier Suchocką „Suchecką“ i oczywiście wszyscy go poprawiali) mieszały się z trudnymi wyrazami i gwarą młodzieżową. Bardzo lubił nowe słowa, o których cały czas mu mówiłam, zachwycająca się gimbazowym językiem, nieustannie używał słowa „kumać“. Mówił mi, że piszę lepiej od niego, ale trudno mi było przyjmować ten komplement, tak jak trudno mi w ogóle w siebie wierzyć.

Był prawdziwym, stuprocentowym sybarytą i dlatego odszedł w młodym wieku. Jeśli golonka, to tylko z piwem. Wśród jego bon motów najmocniej zapamiętałam „przez sport do kalectwa“. Zresztą nieprawda, zapamiętałam setki innych i sama ich używam – np ten:  „nie ładne, co ładne, ale co się komu podoba, a gdyby podobało się to samo, to wszyscy by się do mojej starej zalecali“. 

Na pogrzebie na trzy cztery zaczęłyśmy płakać, kiedy ksiądz powiedział „Adam był zaprzeczeniem śmierci. Był Królem Życia“. Bo był. Dlatego nie powinnam się dziwić, że uwięziony w szpitalu, przy dializach i monitorze, nie wytrzymał zbyt długo. Nie wiedziałyśmy, co się z nim działo. Ostatnie pół roku gasł. Posiwiał, strasznie schudł. Po corocznym rokendrolowym śledziku, na którym spotykał się ze swoimi kolegami z Kapituły Rokendrola, zadzwonili do mnie jego koledzy, co się dzieje z Adasiem, on przecież zawsze dusza towarzystwa, nagle ledwo mówił i siedział w kurtce, nieswój. Myślałam, że dopadła go andropauzowa depresja, w końcu męskie hormony szaleją tak samo jak żeńskie, płatając samopoczuciu figle. Może za mało naciskałam, żeby jechać z nim do szpitala, może jeszcze by żył, ktoś postawiłby wcześniej diagnozę. Okazało się, że to nerki, na które w sumie nigdy nie chorował. I że dializy. Cały miesiąc, gdy leżał w Otwocku na dializach nie odwiedziłam go w szpitalu, udzielałam wtedy wywiadów i spałam, przerażona tym, co stanie się po premierze książki. Ale nikt nie myślał, że to może być coś poważnego. Król Życia może mieć chwilę przerwy, ale z pewnością mu się poprawi.  

Mówił: „gdybym miał syna“, ale nie dał mi nigdy odczuć, że wolałby, abym była chłopcem. Po prostu traktował mnie tak, jakby traktował syna. Strasznie często chodził ze mną na piwo. Kiedy miałam 11 lat, wsadził mnie do autobusu 521 w Falenicy i powiedział: „Teraz musisz się nauczyć jeździć sama autobusami“. Kiedy zaczęłam pracować w telewizji rok później, stwierdził tylko: „To teraz musisz nauczyć się przesiadać na tramwaj, bo na Woronicza dojeżdża tylko 33“. Jestem mu za to wdzięczna, bo podczas egzotycznych podróży nie boję się jeździć miejscową komunikacją. Mówił „moja krew“.  Był prawdziwym, rasowym seksistą i patriarchą starej daty. Nie rozumiał co to znaczy, że jestem feministką. A musiałam chyba nią zostać w sposób naturalny, po tym kiedy mówił „bo to kobiety obowiązkiem jest dbanie o dom i związek“. Obowiązkiem mężczyzny jest dbanie o stado. Moja mama do tej pory nie wie, jak płaci się rachunki. 

Nie wiedziałam, że nie przeczyta tego ostatniego sms-a ode mnie. „Kocham Cię. Nie byłeś grzeczny, ale nikt tego od Ciebie nie wymagał. Za to, że byłeś niegrzeczny kocham Cię najbardziej“. 

Nie zadzwonię. Nie powiem, że jestem mu wdzięczna za to, jaki był. Za to, że skracał dystans między sobą a światem, że drwił z konwenansów. Że nie chodził do teatru, bo „tam krzyczą i tupią“. Za to, że kiedy zaoferowano mi w TVP pracę przy Openerze za śmieszne pieniądze, wysłał mi równowartość tego wynagrodzenia przelewem z tytułem „niech spierdalają“. Za to, że kupił mojej mamie na imieniny zegar słoneczny do ogrodu. Za to, że bał się oglądać „Lot nad kukułczym gniazdem“ jeszcze raz, bo za pierwszym wywarł na nim zbyt mocne wrażenie. Nie zdążę go zapytać, jak grało się dyskoteki w Stodole czterdzieści lat temu i na czym miksował. Nie zdążę z nim wspominać, jak pierwszy raz piłam z nim wódkę (tak, domyślam się że w ustach alkoholiczki to brzmi nieprzyzwoicie, ale to był dla mnie rytuał inicjacyjny, poczułam się tym synem, którego nie miał) w kulisach po koncercie Ewy Bem. Nie będę znowu się z nim śmiała do łez z tej historii, kiedy babcia Krysia zachwycona koncertem afrykańskiego zespołu Osibisa schowała się za filar Sali Kongresowej, żeby zostać na nielegalu na drugim (bo grali dwa po sobie), mimo, że miała wrócić do Falenicy i się mną opiekować. 

Mój ojciec był niedorzeczny. Niedorzeczny z całą swoją złożonością, z karierą polityczną, którą zawdzięcza chłopackiej inicjatywie wymyślonej po godzinach w redakcji czasopisma konkurującego z „Hustlerem“ i „Playboyem“. I podszyty tęsknotą za dobrym światem, dlatego w statucie tej inicjatywy zapisane było przede wszystkim „wszyscy mogą się dogadać. My sugerujemy, że najłatwiej dogadać się przy piwie“. Miał rację, ja też tak sądzę i kiedy teraz obserwuję światopoglądowe spory, to myślę przede wszystkim „nie antagonizujmy. Nie szukajmy tego, co nas dzieli, lecz tego, co nas łączy – dogadajmy się“. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że dokładnie to mój Tata zapisał w pierwszym punkcie statutu Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, która miała być żartem, ale poglądy na mechanizmy polityczne miała zupełnie serio. Pamiętam, że podkreślał swój wielki szacunek do Marka Jurka:„dzielą nas poglądy, ale to niezwykle inteligentny facet“. Nie przypominam sobie, żebym ostatnio usłyszała takie zdanie z ust jakiegoś polityka.

Kiedy lekarka na OIOMie powiedziała: „Jeśli chce coś pani tacie powiedzieć, to teraz jest ten moment“, nie mogłam w to uwierzyć. Kilka godzin wcześniej lekarz prowadzący mówił, że ten respirator to tylko na chwilkę, że markery sepsy się cofają i owszem, stan taty jest poważny, ale nie z takich stanów ludzie wychodzą. 

Powiedziałam mu wtedy to, że jestem dumna, że jestem jego córką. Bycie córką to dziwne zadanie, kiedy w innej płci widzisz wcielone cechy tego dorosłego mężczyzny, który na zdjęciach tulił cię jak malutkiego orzeszka w swoich ogromnych łapach misia. W tym szpitalu majaczył, odpływał, ciężko było złapać z nim kontakt. Odwiedziliśmy go z Maćkiem, moim narzeczonym, 22 lutego. Był zmęczony, powiedział „dzieciaki, nie będę was dłużej przetrzymywał“ i dodał „żegnam was znakiem papieskiego krzyża“. To było ostatnie zdanie, jakie usłyszałam od mojego przytomnego Taty. Pożegnał się z nami na prawdziwym swagu. 

Dzisiaj mija miesiąc od tego dnia, kiedy odszedł. Żałoba jest chaotyczna, dokładnie tak, jak ten tekst. Jest dla mnie sprzątaniem całego mieszkania i kupowaniem nowych lamp. Jest zagraniem dyskoteki, podczas której chciało mi się płakać, bo przez cały czas czułam palący brak, palące „jego już nie ma i nigdy nie będzie, on nie istnieje“. Jest oglądaniem zdjeć z moją mamą, w trakcie którego zaśmiewamy się do łez, ja szczególnie z tego, kiedy mój ważący 160 kg Tata położył się pod krzewem na dywanie kwietnym uzdrowiska Ciechocinek, tak po prostu, dla zgrywy. Czasem muszę chodzić po centrum handlowym przez cztery godziny, bo czuję się jakby ćmił mnie ząb. Raz napisałam coś głupiego na fejsbuku, ze złości, na nieznaną mi osobę. 

Boję się, że go zapomnę. Że zapomnę jego głos, kiedy mówił do mnie „Małgosialku“. 

Odczuwam też ulgę, że niczego nie muszę się bać, bo nie bałam się nigdy nikogo tak bardzo jak mojego Taty, który awantury robił zupełnie bez powodu. Nie mogę wchodzić do jego pokoju i przeglądać jego rzeczy, bo chce mi się płakać. Wchodzę tam jednak i chcę włączyć jakąś płytę, a potem się śmieję, bo oczywiście okazuje się, że adapter jest nie podłączony. Dotykam książek przy jego łóżku i czuję brak. Jeżdżę co dwa dni do Falenicy i oglądam z moją mamą „Na dobre i na złe“. Tęsknię do tego, żeby ktoś, ktoś kto go zna, opowiedział mi coś o Adamie. Jestem wdzięczna, kiedy to robi. Mogłabym słuchać o nim bez końca. Międlę w głowie to, co powiedział o mojej książce. Nie czytał jej, ale przeczytał ostatnie zdanie i powtórzył trzy razy „Małgo (tylko on mógł do mnie mówić „Małgo“ tak, żebym się nie wkurzała), ale mnie to walnęło“. 

Nie wierzę w duchy, nie wierzę w życie po śmierci, ale godzinę po tym, kiedy zatrzymała się akcja serca mojego Taty siedzieliśmy w kuchni i usłyszeliśmy rumor. To figi, które kupiłam mu kilka miesięcy temu, bez zdania racji, bez wytłumaczalnego fizycznego powodu, spadły z półki, jakby ktoś wystrzelił je z procy. W taksówce mój narzeczony prawie nic nie mówił, powiedział tylko „ale z tymi figami to naprawdę było niewiarygodne“. I pomyślałam wtedy, że może nie będę się smucić. Może zrobię inaczej. Może uwierzę, że on naprawdę gdzieś jest, że zmienił stan fizycznego skupienia, ale jest, jest jak dobry Duszek, jak chochlik, który tkwił w jego oczach aż do śmierci i pilnuje. Mnie i mojej mamy. Bo życzył nam dobrze. Pilnuje, żeby wszystko było w porządku. Bo dlaczego nie miałabym w to wierzyć, nawet jeśli mam 36 lat i nigdy nie wierzyłam w Boga? Przecież słyszałam, że figi spadły. A od miesiąca wszystko układa się po mojej myśli, tak jak jeszcze nigdy się nie układało. Chińczycy w to wierzą, wierzą w duchy zmarłych. A Chińczyków jest dużo, więc może oni mają rację.  

Małgorzata Halber