Zrobiło mi się trochę przykro, kiedy przeczytałam w „Polityce” wstęp do tekstu o Amy Schumer: „Opowiada najostrzejsze dowcipy o seksie” oraz „Jeśli każdy prawdziwy artysta ma ulubiony temat, który często staje się też jego obsesją, to dla 34-letniej aktorki i komiczki jest to seks”. Trochę tak, jakby trzeba było sprzedać kobietę-komika tym seksem właśnie. A trzy sezony „Inside Amy Schumer” to kawał poważnej – nie bójmy się tego słowa – feministycznej roboty. I to skuteczniejszej, niż odezwy, które możemy sobie tutaj w Codzienniku produkować.
Na początku byłam sceptyczna. Denerwowały mnie łatwe pointy. Takie jak ta, że koleś chory na AIDS odejdzie od stolika na pierwszej randce, kiedy dowie się, że kobieta z którą się umówił nie toleruje glutenu. Albo, że dekoratorka wnętrz używa sformułowania „sracz”, ale brzydzi ją słowo „siku”. Niemniej gdzieś po szóstym odcinku zaczęło do mnie docierać, że Amy Schumer nie stawia na pointy, tylko na podważenie wszystkich możliwych stereotypów. Także tych, które z perspektywy feministek są niedopuszczalne. Drugi sezon rozpoczyna się od skeczu z grupą fokusową: uczestnicy przepytywani są przez reprezentanta Comedy Central na temat treści serialu „Inside Amy Schumer”, ale mówią tylko o tym, jak Amy wygląda i czy poszliby z nią do łóżka, czy nie. Tu pointa jest gorzka – sama Schumer na koniec zza weneckiego lustra cieszy się, że ostatecznie kilku z nich uważa, że jest niezłą dupą.
Na początku byłam sceptyczna, bo trochę nie podobało mi się, że Amy promuje jakąś określoną, jedną postawę – białej laski, która za dużo pije i uprawia mnóstwo przypadkowego seksu. „Hola, hola” pomyślałam sobie, „a co tu dla mnie, straciłam cnotę w wieku 23 lat i chciałabym mieć dzieci, dawno już wyrosłam z bycia imprezowiczką”. Po trzech sezonach widzę jednak, że Schumer i autorki_rzy jej programu (bo nie zapominajmy, że za każdym telewizyjnym fenomenem w Stanach kryje się armia ludzi) starają się ogarnąć całe spektrum.
Mamy więc skecz z facetami, opowiadającymi sobie z wypiekami na twarzy, czego to nie zrobili z przypadkowo poznaną w barze kobietą, którzy absolutnie nie chcą słuchać kumpla opowiadającego o podobnych rzeczach, które robi z żoną („to obrzydliwe, stary, to twoja żona”) – chyba jeden z moich ulubionych. Mamy skecz „Last fuckable day” z Tiną Fey, Julią Louis-Dreyfus i Patricią Arquette, które opowiadają Amy o tym, że w życiu aktorki następuje moment, kiedy zaczyna grać matki, a przestaje grać kochanki inne niż konkurująca o względy Jacka Nicholsona starsza pani (ze wspaniałym przykładem tego zagadnienia w postaci Sally Field, która w „Puencie” grała dziewczynę Toma Hanksa, a za chwilę w „Forreście Gumpie” jego matkę). Zresztą, żeby oddać sprawiedliwość, wspomniany artykuł w „Polityce” jak najbardziej o tym mówi, tylko, że w dalszej części, już po tej zajawce o obsesji seksu.
Ta „obsesja seksu” jest naprawdę bardzo dyskusyjna. „Czasem wydaje mi się, że nie jestem aż tak rozwiązła, jak mogłoby się wydawać”, mówi Schumer w jednym ze stand-upów. „Są rzeczy, których nigdy nie robiłam, na przykład anal. Nie, żebym miała coś przeciwko, tylko po prostu wydaje mi się, że to boli. No więc jakoś mnie to nie pociąga, tak jak nie pociąga mnie wkładanie ręki do piekarnika”.
„Obsesja seksu” wygląda inaczej, niż możnaby sobie to wyobrażać (ach, jak strasznie jesteśmy zanurzeni w tych stereotypach, w tych gołych babach reklamujących blachodachówki na polskich drogach) – to raczej chęć zabrania głosu po swojemu, po kobiecemu, otwarcie, bez zażenowania. Dlatego Schumer zaprasza do swojego programu transseksualistkę, mężczyznę z dużym penisem, striptizerkę oraz założyciela portalu ashleymadison.com (portalu randkowego dla osób w małżeństwie, zwanego „portalem zdrady”).
„Obsesja seksu” w wydaniu Schumer dobitnie wychodzi już w pierwszym skeczu pierwszego sezonu. Oto casting do jednego z najsłynniejszych filmów internetu: „2 girls 1 cup”. Znowu – pointa trochę wymuszona, ale niedowierzanie na twarzy Amy, która pyta “ale jak to, to jest coś w stylu kina artystycznego, takiego pokazywanego w MoMA? Ale będziemy jeść coś, co wygląda jak kupa, ale nią nie jest?” rekompensuje wszystko. Podobnie w skeczu o porno dla kobiet. „To jest taki film kręcony z perspektywy kobiety”, mówi Amy do przyjaciółki i odpala z laptopa film, na którym widać najpierw męską pachę, a zaraz potem, po zmianie pozycji, przybliżającą się i oddalającą ścianę (to chyba moja ulubiona scena ze wszystkich sezonów).
Tina Fey i Amy Poehler wyznaczyły szlak kobietom-komikom, stwarzając dwa popularne, obecnie kultowe seriale, przebijające popularnością „Saturday Night Live”. Kiedy zaczęłam oglądać „Inside Amy Schumer”, byłam trochę zasmucona tym, że osią jej skeczy jest tak naprawdę „bycie kobietą”, a nie coś więcej. Fey opowiada o kulisach telewizji, Poehler trochę o Ameryce B, a Schumer po prostu przewcistawia to, co stereotypowo męskie temu, co stereotypowo żeńskie. Męskie stand-upy wykraczają poza zastanawianie się nad rolą mężczyzny w świecie, mówią o technologii, polityce, religii, rodzicielstwie (żeby tak z brzegu wziąć tylko Louisa C.K. czy Ricky’ego Gervaisa).
W pewnym momencie jednak zdałam sobie sprawę, że tego, o czym w swoim programie opowiada Amy nie widziałam wcześniej NIGDZIE. Z prostej przyczyny – nie było popularnej komiczki, która opowiadałaby o kobiecej perspektywie tak bardzo bez ogródek. Bez przepraszania i wstydu. Bo tym Schumer różni się od swoich starszych koleżanek z „Saturday Night Live”.
Czekam teraz na głosy mówiące o tym, że Schumer jest białą, uprzywilejowaną kobietą z klasy średniej, utrwalającą szkodliwe stereotypy (na przykład takie, że kobiety obgadują przyjaciółki). Kłóćcie się, dywagujcie w akademickich dyskusjach. A tymczasem ja dziękuję Comedy Central za te trzy sezony. Za ten skecz-teledysk pokazujący twerkujące dziewczyny z tekstem o pupie, która służy przede wszystkim do robienia kupy. I za to, że coś się zmieniło. Kiedy myślę o tym, że w innym życiu chciałabym uprawiać stand-up, to nie marzę już, że mogłabym być jak Louis C.K. Marzę o tym, że mogłabym być jak Amy.
Małgorzata Halber
Korekta: Elan Mehl