Jestem po całym dniu czytania dyskusji na temat tzw. deklaracji wiary, nazywanej rówież klauzulą sumienia. Dokładnie wczoraj siedziałam na tarasie w zalanym słońcem Śródmieściu i mówiłam „bo wiesz, widzę w tym jakiś problem, niespójność. Mówimy, że jako lewacy i lewaczki tolerujemy wszystko. Ale to nieprawda, ponieważ nie tolerujemy konserwatystów/ek“. I dzisiaj to na mnie spadło, te kilka punktów napisane biblijnym językiem, które z logicznego punktu widzenia nie do końca są koherentne, mówią bowiem o nietykalności ludzkiego ciała, będącego darem bożym, co samo w sobie wydaje się być sprzeczne z wykonywaniem zawodu lekarza/rki. Ale dobrze, przyjmę na potrzeby dyskursu interpretację życzliwą (bardzo), że zapis ten dotyczy eutanazji i aborcji, a nie tego, że zainfekowany nowotworem mały palec u nogi należy amputować. To ostatnie stało się powodem śmierci Boba Marley’a, który jako rastafarianin wierzył w tę nieingerencyjność i umarł na raka.
Mój ceniący prowokacje oraz samodzielne myślenie kolega napisał „i o co Wam chodzi, jesteśmy przecież za wolnością, nie odbierajmy więc osobom wierzącym prawa do tego, żeby wierzyły w co chcą, jeśli mają ideologiczną sprzeczność, niech podpisują tę deklarację, chcecie wymagać od praktykującego katolika, żeby robił aborcje?“. Oczywiście kontrargumenty są proste jak na drugim roku filozofii – że lekarz/rka to zawód zaufania społecznego i tym samym dlaczego ja jako pacjentka mam być narażona na zetknięcie z jego/jej światopoglądem – to jego/jej prywatna sprawa, która nie powinna być przenoszona na sferę publiczną jaką jest wykonywany zawód. Ten z kolei argument można spróbować potraktować ripostą „czy od innych osób wymagasz również, żeby nie mogły postępować zgodnie ze swoimi poglądami, dajmy na to dziennikarki i dziennikarze, którzy piszą do prawicowej prasy“. „Dziennikarz/rka nie równa się lekarz/rka, nie jest zawodem zaufania publicznego“ …. i tak dalej. Te dyskusje bowiem odbywają się dla samej erystycznej rozrywki. Nie przekonam wierzącej osoby, dla której spójne jest niewykonywanie zabiegu in vitro, nawet jeśli dla mnie wprowadzenie in vitro jako problemu rozważanego przez parlament jest oburzającym marnotrawieniem moich podatków na rozważania dotyczące statusu ontologicznego komórki jajowej i jako takie znajduje raczej miejsce w czasopiśmie „Skandale“, a nie w publicznej debacie. Nie przekonam, ponieważ jest to już dyskusja światopoglądowa. Możemy zarzucać się mniej lub bardziej wyszukanymi argumentami, ale ta dyskusja niczemu absolutnie nie służy.
Mnie w tym wszystkim frapuje drugie dno, z którym mam poważny zgryz od dłuższego czasu, ideologiczna walka o wolność wszystkich, oprócz tych, którzy narzucają nam swoją wolność. Czyli tych katolików i katoliczki, tych katoli i katolki, tych konserwatystów i konserwatystki. Teoretycznie może być tak, że lekarze/ki, którzy podpisują klauzulę sumienia, mają taką informację wywieszoną przed drzwiami, albo w praktyce mogę sprawdzić w internecie, czy ją podpisali, czy nie, i po prostu wybrać innego lekarza/rkę, a NFZ zrefunduje moją wizytę w innym szpitalu. Teoretycznie też nie mieszkam w państwie wyznaniowym, więc sfera służby publicznej powinna w pierwszej kolejności być gwarantem tego, że otrzymam pomoc bez zaangażowania ideologicznego oraz refleksji na temat tego, że powinnam już zostać matką a nie przychodzić po receptę na pigułki.
Jak to jest, pytam, z tym wycieranym jak glut rękawem, sloganem „nie podzielam twoich poglądów, ale umrę za to, żebyś mógł je głosić“. Ta klauzula sumienia to właśnie świetny test do sprawdzenia, jak jest w praktyce z tą gotowością śmierci. Ja nie czuję się gotowa umrzeć za to, że ktoś nie chce śmierci komórek rozrodczych, więc odmówi mi in vitro. Może więc pora zweryfikować gotowość tej deklaracji. Ona dobrze brzmi, ale nie jestem pewna, czy jest zgodna z moimi przekonaniami. Sama ze zdumieniem stwierdzam, jak łatwo jest mi bronić inności muzułmanów/ek, podczas gdy lektura „deklaracji wiary“ budzi we mnie niesmak.
W moim lewackim sercu wierzę głęboko w potrzebę rozwoju duchowego. Nie jestem wyznawczynią żadnej religii, wydaje mi się to przy moim obecnym poziomie wiedzy niemożliwe. Po wizytach w krajach, gdzie oglądałam różne obrządku religijne, słyszałam muezina wzywającego do modlitwy i z jakimś niekłamanym zachwytem widziałam żołnierza, który w momencie modlitwy wyciągał dywanik na posterunku, z takim samych zachwytem patrzyłam na rytuał obmywania nóg i rąk, w którym jest dla mnie jakaś pierwotna potrzeba oczyszczenia, wdychałam zapach kadzidełek w buddyjskiej świątyni pilnowanej przez koty. Wielość tych rozwiązań ścieżek duchowego rozwoju naprawdę nie pozwala mi powiedzieć „o, tu, prawda, są ci goście, co dwa tysiące lat temu przejęli święta światła, żeby stworzyć własny nowy system religijny i tylko oni nie pójdą do piekła“. W tym samym sercu zresztą czuję jakieś przejęcie, kiedy zwiedzając małe miasteczka wchodzę do kościoła i myślę o wszystkich życzeniach, nadziejach i emocjach które wytarły się w tych drewnianych ławkach.
Uważam, że sfera sacrum jest potrzebna i ważna, i nie chcę się z niej śmiać. I z wielkim zaciekawieniem czytałam wywiad z Małgorzatą Terlikowską, pod którym mnóstwo osób zostawiło ślady braku umiejętności czytania ze zrozumieniem, nie zauważając, że przemawiała przez nią chwilami duża dojrzałość emocjonalna. Do momentu, kiedy powiedziała, że nie, że dziecka z jego partnerem/partnerką homoseksualną do stołu wigilijnego nie zaprosi. Ten wywiad wciąż mi siedzi w głowie, rzadko bowiem mam okazję spokojnego zbadania poglądów drugiej strony, „tych katoli“, „tych z Frondy“. Analogicznie zrobił na mnie wrażenie tekst Tomasza Kwaśniewskiego (tak, tego, co współprowadzi audycję „Bez laski“ z Fundacją Masculinum), którego adwersarzem był bliżej niedookreślony Rafał (http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127291,8015317,Pranie_pl.html). Te teksty pozwoliły mi zrozumieć, na czym dokładnie polega różnica światopoglądowa między mną a kimś, kto deklaruje się jako wyborca/rczyni Prawa i Sprawiedliwości, praktykujący katolik czy katoliczka. I rozumiem, że różnica jest nie do przeskoczenia.
Ja nie wierzę w Pana Wszechświata, usystematyzowanego przez kolejne sobory. Dla mnie pierwiastek duchowy jest gdzieś indziej, wierzę w to, że możemy go sobie różnie nazywać, ja mówię, że wierzę w życie w jego różnorodnych przejawach i budzą one we mnie podziw. Dla mnie różnorodność jest nadrzędną jakością i panem wszechmogącym, który ma mnie w dupie jako jednostkę i mogę się cieszyć tylko, że przez jakieś 70 lat będę mogła ją podziwiać – od niesporczaka do osób transgenderowych, które kryją we mnie jakąś tajemnicę wiary (o tym kiedy idziej). I chyba to jest ta fundamentalna różnica między nami, ja nie zamykam oczu jak Małgorzata Terlikowska, która zdaje się mówić „to kłóci się z moim światopoglądem, więc będę udawała, że tego nie ma“. Ale w dalszym ciągu, stale, nie mam pomysłu, jak w tym podziwie dla niejednorodności zmieścić osoby, które dla siebie tej jednorodności właśnie żądają. I pewnie jest to poważne zadanie do końca życia, dlatego chyba zacznę podpisywać się „filozofka“.