Widzę tę linię demarkacyjną bardzo silnie. Jedna drużyna twierdzi, że człowiek jest kowalem własnego losu. Przedsiębiorcą, który nie chce dawać pieniędzy na darmozjadów. Matką, która poniesie w łonie życie, które wzięło się z gwałtu, gdyż jest to życie. Narkomanem, który jest sam sobie winien. Emigrantem, który żeruje na mojej posadzie. Druga drużyna widzi słabość i utożsamia się z wykluczonymi. Jest czuła na cierpienie. Cierpienie osoby homoseksualnej, która musi tłumaczyć się ze swojej miłości, cierpienie kobiety, która wstydzi się powiedzieć, że sceny brutalnego seksu w filmach ją ranią, cierpienie mężczyzny, który ma dosyć bycia Prawdziwym Facetem. To moja teoria. Że w tym punkcie się różnimy.
Kiedyś napisałam mojemu koledze, że dla mnie najpiękniejszą łacińską sentencją jest „res sacra miser“ – „nieszczęśliwy to rzecz święta“. Byłam aż zaskoczona jego reakcją, jego gniewem. Że to niedopuszczalne, że nieszczęśliwy ciągnie w dół i należy zostawić go sobie samemu, żeby wydobrzał. Potem dowiedziałam się, że jego największą idolką jest Ayn Rand.
Doskonałość i świat ludzi sukcesu od zawsze mnie przerażały. Są dla mnie nieludzkie, w takim znaczeniu, że to słabość jest właśnie cechą konstytuującą człowieczeństwo. Poruszenie, jakie wywołał wywiad z Justyną Kowalczyk jest tylko dowodem na to, jak bardzo słabość jest nieobecna w oficjalnym dyskursie. Czy wynika to z tego, że na każdym kroku mijamy billboardy z fotografiami ze stocka, osób uśmiechniętych w beżu? Czy też z narracji amerykańskich poradników, które terroryzują radami, jak osiągnąć sukces w siedmiu krokach? Sukces, który jest pustą kategorią z konotacją „pieniądze“ i „kariera“. A ja za każdym razem, kiedy przejeżdżam przez Śródmieście, widzę światła w biurowcach po 21:00 i myślę, jakie straszne byłoby moje życie, gdybym siedziała po kilkanaście godzin w klimatyzowanym pomieszczeniu z jarzeniówkami i wpisywała rzeczy do excela. Moja idolka Keri Smith, twórczyni najlepszych podręczników kreatywności (chociaż wolałabym sformułowanie „rozpędzania wyobraźni“), w swojej książce „Living out loud“ pisze: „od zawsze jesteśmy przyzwyczajani do tego, że zabawa jest czymś złym. Dobra i pożyteczna jest jedynie ciężka praca i ewentualnie studia, ale tylko o tyle, o ile pozwolą nam zdobyć dobrą pracę“. Świat, w którym liczysz się o tyle, o ile masz dobrą pracę, to świat, w którym liczysz się o tyle, o ile umiesz sobie poradzić, o ile jesteś przebojowy/a i zaradny/a. Jest to świat głupi. Ponieważ eliminuje taką kategorię jak bezinteresowny zachwyt. W tym samym momencie, kiedy my wertujemy te poradniki, albo przynajmniej klikamy artykuły w internecie pt. „60 sposobów na lepsze zarządzanie czasem“, ignorujemy alternatywne do tego sposoby życia. Na przykład duchowe. Ja sobie wyobrażam, że istnieją w Indiach osoby, które medytują przez 8 godzin dziennie. I nie myślą o sukcesie. I nie wiem, dlaczego miałabym uważać, że ich życie jest bezwartościowe.
Doskonałość oznacza również nieprzyznawanie się do swojej niewiedzy. W kulturze mediów społecznościowych odbieramy codziennie dziesiątki informacji o innych życiach i to nie celebrytów/ek, ale i naszych kolegów i koleżanek ze studiów. W tych życiach często są linki do książek, filmów i teorii, których autorzy/rki nie są nam znani. To musi budzić frustrację, we mnie budzi z pewnością. Czuję się po prostu głupia. Jest to uczucie obezwładniające, które powoduje, że nawet nie podejmuję wyzwania zgłoszenia się do jakiejkolwiek redakcji z propozycją napisania tekstu. Ponieważ nie znam się tak dobrze jak inni. A jednocześnie jest mi smutno. W tych życiach też często jest coś, co sami chcieliśmy zrobić, ale nie starczyło nam odwagi. Ktoś napisał książkę. Ktoś maluje takie obrazy, jakie zawsze chciałam malować i jeszcze jest popularny. Cierpienie rośnie.
Te dwa wątki, o ścieżce kariery i doskonałości, łączą się w tytule książeczki (niemieckiej), którą miałam kiedyś na półce: “TRZEBA UMIEĆ SOBIE RADZIĆ“. I tu rodzi się pytanie. Właściwie kto powiedział, że trzeba? Ile ja bym dała, żeby moi rodzice zamiast zaciskać zęby, że tak doskonale radzą sobie z rzeczywistością, a potem kanalizować to nieradzenie sobie w bardzo niezdrowe sposoby, umieli powiedzieć po prostu „kurde, wiesz co? To jest trudne. Mam z tym trudność“. „Trzeba umieć sobie radzić“ to podskórna narracja, która jest z gruntu fałszywa. Która powoduje, że setki, tysiące osób, mówią wprost „ja nie umiem kogoś prosić o pomoc“.
Piszę o tym wszystkim, bowiem dzisiaj ukazała się informacja o depresji Justyny Kowalczyk, która wprowadziła spore poruszenie. Najsmutniejszy dla mnie był komentarz mówiący o tym, że Kowalczyk jest „bardzo odważna“ że się do tej depresji przyznaje. Doprawdy, czy wielkiej trzeba odwagi, żeby powiedzieć „nie radzę sobie“? Wg Światowej Organizacji Zdrowia depresja jest czwartym najpoważniejszym na świecie problemem zdrowotnym. I to jest moim zdaniem reakcja właśnie na to, że dla słabości nie ma przyzwolenia. Wiem, o czym mówię, bo mnie „trzeba umieć sobie radzić“ doprowadziło do ostrego alkoholizmu. I dopiero na terapii usłyszałam, że jedną z podstawowych umiejętności dojrzałego człowieka jest uznanie własnych ograniczeń.
Na takie wyznanie zawsze znajdzie się osoba, która zakrzyknie „gdyby nie to, to człowiek nigdy nie wylądowałby na księżycu“. Pomijając filozoficzny i ekonomiczny bezsens lądowania na księżycu (jest to działanie, które przecież nie służy niczemu oprócz zaspokojenia własnej ciekawości, a nawet – zaryzykowałabym mocne stwierdzenie – pychy, nie mówiąc już o tym, że miało silny wymiar polityczny), to osoby które się do tego przyczyniły dysponowały optymalnymi warunkami, aby tego dokonać. Inaczej po prostu to by się nie stało.
Uznanie własnych ograniczeń oznacza dla mnie zrozumienie, że nie jestem wszechmocna. Że boję się ludzi w grupach ponad 5 osób. Że mam problem z działaniem w samotności, więc nie będę stawała na głowie, żeby założyć jednoosobową firmę. Lubię swoją słabość. Lubię przyznawanie się do niemocy. Wszyscy moi idole byli wg współczesnych kategorii depresyjni. Były to osoby o bardzo dużej wrażliwości, która wiąże się z wysoką reaktywnością – z tym, że niewielki bodziec w nich rezonuje.
Jest jeszcze jeden bardzo poważny problem z przyzwoleniem na cierpienie, na to, że czasem zdarza się w trakcie życia ciężki okres. Taki, że chodzenie po ulicy jest koszmarem, że chce się tylko przylgnąć do materaca i przeczekać, aż naładuje się wewnętrzna bateria przynajmniej na tyle, żeby kupienie jajek nie stanowiło problemu. To inni, którzy nie pozwalają. Którzy mówią ci „nie możesz tak nic nie robić“. „Może sport“. „Od tego, że będziesz mówić, że jesteś zmęczona, będziesz jeszcze bardziej zmęczona“. Na terapii grupowej, kiedy ktoś zaczynał mówić o tym, że jest mu ciężko, natychmiast pojawiali się wujkowie dobra rada. I ja nim byłam. To jest nie do zniesienia przecież, weź, tak nie może być, zrób coś. Widzę to doskonale jako twórczyni depresyjnego komiksu, kiedy czytam komentarze polecające mi kolejne szkoły psychoterapeutyczne albo trochę ruchu. Nie do zniesienia jest to, że ktoś może być słaby. Ktoś w sensie kolega, koleżanka. Mama. Musimy od razu coś z tym zrobić, tak nie może być. Podczas gdy najsensowniej jest przy tym kimś po prostu pobyć i POZWOLIĆ MU WRESZCIE się tak poczuć. Że może. I to, że sobie nie radzi teraz, nie oznacza wcale, że tak będzie zawsze. Jest wielka, ogromna różnica w stosowaniu cierpienia jako strategii życiowej, a momentem słabości. To pierwsze niestety się zdarza, te matki płaczące nad talerzem, że same musiały wszystko ugotować, ci koledzy złorzeczący, że wysłali tysiące CV i nikt ich nie chce. Od takich osób należy uciekać. Ale są inni, ci, którzy więcej czują i duszą się pod kloszem tego, że powinni być bardziej zaradni. Im wystarczy powiedzieć, że nic nie muszą i czarodziejsko nagle odnajdują więcej siły, bo najgorsze, co może być, to niemożność czucia się tak, jak się czujesz. Przede wszystkim zaś najważniejsze to zrozumieć, że bycie smutnym/ą jest tak samo ludzkie jak bycie wesołym. Ba, może nawet bardziej ludzkie. I że sytuacji, w których czujemy się bezradni/e, jest o wiele więcej, niż oficjalnie można o tym mówić. I że gdyby było można, to te raporty WHO wyglądałyby zupełnie inaczej.