Czytanie/Pisanie

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Niewielu jest autorów tak przeze mnie ukochanych jak Białoszewski. W tym roku z racji akcji „Warszawa czyta” odświeżyłam sobie Chamowo”. Jak on się rzuca na język, od razu chce się być nim. Pisać krótkimi. Bez dopełnień. Bez słów zużytych. Na nowo. Nazywać…

Białoszewski jest swojski, pisze o zwykłym, ale widzi ostro. We wszystkim wrażliwość – inny świat, niecodzienny, choć w codzienności unurzany. To co zwykłe, w niezwykłych słowach – najpiękniej.

Bo on tę niezwykłość w zwykłości znajduje. Idzie po zakupy, bo zaraz nieczynna sobota i widzi księżyc, jak się rozlewa. I natychmiast chce tego księżyca odbicie w wodzie, szuka, bo musi być podwójność.

Dla mnie proza Białoszewskiego to uwolnienie. To znalezienie się w miejscu, które przeczuwam, że jest, ale nie mam do niego dostępu, bo dogania mnie moja codzienność, już inna. W tej mojej są rozmowy nieważne, o rzeczach nieważnych i udręki, jaka nie jestem. Powinność, że mądrzej. Że ocenią. Że głupia. Dlatego, myślę, nie napiszę pewnie nigdy do Dwutygodnika, nie będą chcieli nigdy, bo dla mnie nieważność to zastanawianie się nad tym, jak warstwy klasowe wpływają na zasiedlenie osiedli, albo kontekst historyczny. Ja mam dane to, co tu i teraz, to bycie. Czucie.

Z boku Białoszewski, tym językiem “Dwutygodnika” to jest “proza poetycka”. Nie ma nic dla mnie lepszego. Nie umiem czytać książek, w których jest bohater i ma sweter beżowy i idzie do pracy, która jest, a potem spotyka bohaterkę w sukni, i idą przez Bydgoszcz, która jest i mają fabułę i punkt kulminacyjny. Nie bardzo wiem, po co to czytać, od czasu, kiedy są filmy. Nie, nie, nie chcę ujmować, jak ktoś chce, to proszę i w ogóle podziwiam wymyślaczy bohaterów i historii, ale to tak jakbym miała lepić pierogi, a lubię gotować zupy, to inny świat jest, dla innych.

Niewielu jest tak mi bliskich jak Białoszewski właśnie, tych, którzy język poetycki chcą zastosować do tego, co codziennie. Jolanta Brach-Czaina i „Szczeliny Istnienia”. Schulz, który w „Księdze” opisał po prostu ulotkę reklamową. Herta Muller, co pisze o dzieciach zbierających pomidory. Masłowska. Bargielska. I kiedy już stanęło przede mną to zadanie, które sama sobie wyznaczyłam, zrobić to wreszcie, napisać, to wiedziałam, że inaczej być nie może. Że to musi być przeżyte, przeczute, wgryzione własne doświadczenie. Napisane po własnemu.

Zazdroszczę im, bo oni nie musieli wydrzeć sobie siebie od innych wyobrażeń. Nie mieli gęby. I to najgorszej, bo przecież – czy prezenterka może napisać coś w ogóle, skoro jej zawód polega na tym, że ma czytać to, co inni jej napisali.

„Nie czytaj recenzji” powiedział M., ufam mu, bo wydał dużo płyt, na których nic nie zarobił, a młodzi traktują go z nabożnym szacunkiem. „Nie czytaj recenzji, bo to napisała jedna osoba, która ma jakieś tam zdanie swoje tylko i ono nie ma nic wspólnego z tobą, a że recenzja, to udaje, że to jakieś ważne ogólnie, a to tylko on sobie tak jak on widzi, a ty nie wiesz czy może on przypadkiem nie czyta tylko Myśliwskiego”. Słuchałam.

„Nie chcę tej okładki” mówiłam. “Chcę, żeby była na niej rycina z koralowcem. Bo jak ktoś to weźmie do ręki, to będzie myślał, że to co innego, że dla kobiet, a nie że to, co jest w środku”. A w środku, to ja wiem tylko przecież, że jest ogrórczak japoński i zdania urywane, krótkie i przerwy między nimi i taki raczej długi wiersz właśnie, a nie powieść dla krytyków.

Białoszewski nie wydał „Chamowa”. Napisał „Zawał”, drugą moim zdaniem najlepszą swoją obok „Chamowa” rzecz i usłyszał od swoich, że im się nie podoba. Napisał i podyktował Jadwidze Stańczakowej prawie czterysta stron epopei o życiu na Lizbońskiej i nie wydał. Kawałki tylko powkładał w kolejne tomy z prozą. Wystraszył się.

Czasem boli i gniecie mnie, że nie jestem jak P., jak O. i nie chce nikt ode mnie tekstu do “Dwutygodnika”. Ale zapominam o tym, że ja nie jestem od pisania o innych. Że ja sama wolę robić i totemy ze zwierząt, i malunki z przerażeń i może dlatego wiwisekcja intelektualna, wsadzanie w konteksty i te słowa przydługie nie będą nigdy dla mnie swobodne. To inny świat jest, dla innych.

Dlatego podziwiam Mirona. Bo brał to, co najzwyklejsze, co nawet przez myśl by nie przeszło, że warto zapisać, krzątactwo, dialogi ze “swoimi” i babę spod wiaduktu, co sprzedaje kwiaty i opisał. Na krótko. I siebie samego, jak chce zobaczyć zorzę nad Młocinami, więc wsiada o drugiej w 610 i jedzie, nie tak dawno przecież, 1975, to prawie takie miasto jak teraz. To nie jest wymyślone, ten świat z „Chamowa”, ten Święty Nepomucen ustawiony w kuchni w mrówkowcu i kilimy z Indii i bukiety z liści chrzanu. On myślał może sam, że to nieważne, choć przecież w “Szumach, zlepach, ciągach” takie same historie zwyczajne, jak jego chłopak wpuścił Jehowych do domu i z nimi rozmawiał, albo jak Miron jedzie do Radości, a ona nagle taka sucha, pustawa.

Zduszam samą siebie z przestrachu, że być jak inni, że ktoś wyśmieje. Codziennie.

Dlatego Miron to uwolnienie, bo nie ma trzebności, jak być powinno. Słowa są proste, łączenia między nimi są nowe. Też się tak starałam. I interpunkcja. Już Norwid był pierwszy, że właśnie małą, nie wielką, że urwane. Redaktorka płakała, chciała scalić tekst w jedno, “bo to jednak książka”. Ja nie wiem, w przestrachu, przecież się nie znam. Ale nie. Jednak po swojemu, walka.

Czasem ich widzę, jak piszą że Bargielska to beka, że jak tak wolno. „Grafomania”, słowo wytrych, tak samo jak “pretensjonalny”. Potem moje dręczenie, kto oni są, co czytają, Dukaja? Nie rozumiem. Wracam do Mirona. Jak pisze, że mgły nad Siekierkami ukośne. I Agnieszki suknia własnego szycia, krój Matki Boskiej. To rozumiem, pochwycam, mogę nawet analizować językiem nieznośnym, krytycznym, tylko po co? Przecież to jest nieważność wobec źródła. Tak jak recenzje, po co, skoro można czytać wywiady. U Mirona nie ma, że ekspozycja-bohater. Pojawiają się znikąd Berbera, Anula I Tadzio. Potem ktoś robi starannie mapkę, legendę, że kto to. Dlaczego? Ja rozumiem przecież, to niepotrzebne.

Zazdroszczę. Że rusztowanie opisuje i jak wyrzucił bukiet, a bukiet zatrzymał się na. I potem wyjrzał, a bukietu nie ma. Kto zabrał? Zazdroszczę, że się nie bał, że nie był mną. Nie patrzył na innych. Że nie wolno.

I potem idę na dyskusję, szczęśliwa, bo o „Chamowie” i o tym, jak za Kawęczynem rosną miodowniki, o tym, jak z okna widać łyśnięcia Wisły I jak zastanawia się Białoszewski czy dwa czy trzy. A na dyskusji nagle o klasach na blokowisku i osiedlach zamkniętych, czy się sprawdzają, czy dzieci się bawią na podwórku, a wiadomo, że się bawią, bo to dzieci. Staram się coś powiedzieć, że to wspaniałe, że można tę rzeczywistość graniastą opisać, że jest i ubezpieczalnia i pijak w 610, a to nie w fabule, ale w opowieści właśnie, w mini-freskach. Ale nie słuchają. Nie wiem czemu. Więc wracam do swojego wystraszenia, że ja nie tak jak trzeba i głupia. Ale napisać mogę. Więc piszę.

Małgorzata Halber