Być jak Amy

Zrobiło mi się trochę przykro, kiedy przeczytałam w „Polityce” wstęp do tekstu o Amy Schumer: „Opowiada najostrzejsze dowcipy o seksie” oraz „Jeśli każdy prawdziwy artysta ma ulubiony temat, który często staje się też jego obsesją, to dla 34-letniej aktorki i komiczki jest to seks”. Trochę tak, jakby trzeba było sprzedać kobietę-komika tym seksem właśnie. A trzy sezony „Inside Amy Schumer” to kawał poważnej – nie bójmy się tego słowa – feministycznej roboty. I to skuteczniejszej, niż odezwy, które możemy sobie tutaj w Codzienniku produkować. 

Na początku byłam sceptyczna. Denerwowały mnie łatwe pointy. Takie jak ta, że koleś chory na AIDS odejdzie od stolika na pierwszej randce, kiedy dowie się, że kobieta z którą się umówił nie toleruje glutenu. Albo, że dekoratorka wnętrz używa sformułowania „sracz”, ale brzydzi ją słowo „siku”. Niemniej gdzieś po szóstym odcinku zaczęło do mnie docierać, że Amy Schumer nie stawia na pointy, tylko na podważenie wszystkich możliwych stereotypów. Także tych, które z perspektywy feministek są niedopuszczalne. Drugi sezon rozpoczyna się od skeczu z grupą fokusową: uczestnicy przepytywani są przez reprezentanta Comedy Central na temat treści serialu „Inside Amy Schumer”, ale mówią tylko o tym, jak Amy wygląda i czy poszliby z nią do łóżka, czy nie. Tu pointa jest gorzka – sama Schumer na koniec zza weneckiego lustra cieszy się, że ostatecznie kilku z nich uważa, że jest niezłą dupą.  

Na początku byłam sceptyczna, bo trochę nie podobało mi się, że Amy promuje jakąś określoną, jedną postawę – białej laski, która za dużo pije i uprawia mnóstwo przypadkowego seksu. „Hola, hola” pomyślałam sobie, „a co tu dla mnie, straciłam cnotę w wieku 23 lat i chciałabym mieć dzieci, dawno już wyrosłam z bycia imprezowiczką”. Po trzech sezonach widzę jednak, że Schumer i autorki_rzy jej programu (bo nie zapominajmy, że za każdym telewizyjnym fenomenem w Stanach kryje się armia ludzi) starają się ogarnąć całe spektrum. 

Mamy więc skecz z facetami, opowiadającymi sobie z wypiekami na twarzy, czego to nie zrobili z przypadkowo poznaną w barze kobietą, którzy absolutnie nie chcą słuchać kumpla opowiadającego o podobnych rzeczach, które robi z żoną („to obrzydliwe, stary, to twoja żona”) – chyba jeden z moich ulubionych. Mamy skecz „Last fuckable day” z Tiną Fey, Julią Louis-Dreyfus i Patricią Arquette, które opowiadają Amy o tym, że w życiu aktorki następuje moment, kiedy zaczyna grać matki, a przestaje grać kochanki inne niż konkurująca o względy Jacka Nicholsona starsza pani (ze wspaniałym przykładem tego zagadnienia w postaci Sally Field, która w „Puencie” grała dziewczynę Toma Hanksa, a za chwilę w „Forreście Gumpie” jego matkę). Zresztą, żeby oddać sprawiedliwość, wspomniany artykuł w „Polityce” jak najbardziej o tym mówi, tylko, że w dalszej części, już po tej zajawce o obsesji seksu.

Ta „obsesja seksu” jest naprawdę bardzo dyskusyjna. „Czasem wydaje mi się, że nie jestem aż tak rozwiązła, jak mogłoby się wydawać”, mówi Schumer w jednym ze stand-upów. „Są rzeczy, których nigdy nie robiłam, na przykład anal. Nie, żebym miała coś przeciwko, tylko po prostu wydaje mi się, że to boli. No więc jakoś mnie to nie pociąga, tak jak nie pociąga mnie wkładanie ręki do piekarnika”.

„Obsesja seksu” wygląda inaczej, niż możnaby sobie to wyobrażać (ach, jak strasznie jesteśmy zanurzeni w tych stereotypach, w tych gołych babach reklamujących blachodachówki na polskich drogach) – to raczej chęć zabrania głosu po swojemu, po kobiecemu, otwarcie, bez zażenowania. Dlatego Schumer zaprasza do swojego programu transseksualistkę, mężczyznę z dużym penisem, striptizerkę oraz założyciela portalu ashleymadison.com (portalu randkowego dla osób w małżeństwie, zwanego „portalem zdrady”).

„Obsesja seksu” w wydaniu Schumer dobitnie wychodzi już w pierwszym skeczu pierwszego sezonu. Oto casting do jednego z najsłynniejszych filmów internetu: „2 girls 1 cup”. Znowu – pointa trochę wymuszona, ale niedowierzanie na twarzy Amy, która pyta “ale jak to, to jest coś w stylu kina artystycznego, takiego pokazywanego w MoMA? Ale będziemy jeść coś, co wygląda jak kupa, ale nią nie jest?” rekompensuje wszystko.  Podobnie w skeczu o porno dla kobiet. „To jest taki film kręcony z perspektywy kobiety”, mówi Amy do przyjaciółki i odpala z laptopa film, na którym widać najpierw męską pachę, a zaraz potem, po zmianie pozycji, przybliżającą się i oddalającą ścianę (to chyba moja ulubiona scena ze wszystkich sezonów). 

Tina Fey i Amy Poehler wyznaczyły szlak kobietom-komikom, stwarzając dwa popularne, obecnie kultowe seriale, przebijające popularnością „Saturday Night Live”. Kiedy zaczęłam oglądać „Inside Amy Schumer”, byłam trochę zasmucona tym, że osią jej skeczy jest tak naprawdę „bycie kobietą”, a nie coś więcej. Fey opowiada o kulisach telewizji, Poehler trochę o Ameryce B, a Schumer po prostu przewcistawia to, co stereotypowo męskie temu, co stereotypowo żeńskie. Męskie stand-upy wykraczają poza zastanawianie się nad rolą mężczyzny w świecie, mówią o technologii, polityce, religii, rodzicielstwie (żeby tak z brzegu wziąć tylko Louisa C.K. czy Ricky’ego Gervaisa).

W pewnym momencie jednak zdałam sobie sprawę,  że tego, o czym w swoim programie opowiada Amy nie widziałam wcześniej NIGDZIE. Z prostej przyczyny – nie było popularnej komiczki, która opowiadałaby o kobiecej perspektywie tak bardzo bez ogródek. Bez przepraszania i wstydu. Bo tym Schumer różni się od swoich starszych koleżanek z „Saturday Night Live”. 

Czekam teraz na głosy mówiące o tym, że Schumer jest białą, uprzywilejowaną kobietą z klasy średniej, utrwalającą szkodliwe stereotypy (na przykład takie, że kobiety obgadują przyjaciółki). Kłóćcie się, dywagujcie w akademickich dyskusjach. A tymczasem ja dziękuję Comedy Central za te trzy sezony. Za ten skecz-teledysk pokazujący twerkujące dziewczyny z tekstem o pupie, która służy przede wszystkim do robienia kupy. I za to, że coś się zmieniło. Kiedy myślę o tym, że w innym życiu chciałabym uprawiać stand-up, to nie marzę już, że mogłabym być jak Louis C.K. Marzę o tym, że mogłabym być jak Amy.

Małgorzata Halber

Korekta: Elan Mehl

Czytanie/Pisanie

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Niewielu jest autorów tak przeze mnie ukochanych jak Białoszewski. W tym roku z racji akcji „Warszawa czyta” odświeżyłam sobie Chamowo”. Jak on się rzuca na język, od razu chce się być nim. Pisać krótkimi. Bez dopełnień. Bez słów zużytych. Na nowo. Nazywać…

Białoszewski jest swojski, pisze o zwykłym, ale widzi ostro. We wszystkim wrażliwość – inny świat, niecodzienny, choć w codzienności unurzany. To co zwykłe, w niezwykłych słowach – najpiękniej.

Bo on tę niezwykłość w zwykłości znajduje. Idzie po zakupy, bo zaraz nieczynna sobota i widzi księżyc, jak się rozlewa. I natychmiast chce tego księżyca odbicie w wodzie, szuka, bo musi być podwójność.

Dla mnie proza Białoszewskiego to uwolnienie. To znalezienie się w miejscu, które przeczuwam, że jest, ale nie mam do niego dostępu, bo dogania mnie moja codzienność, już inna. W tej mojej są rozmowy nieważne, o rzeczach nieważnych i udręki, jaka nie jestem. Powinność, że mądrzej. Że ocenią. Że głupia. Dlatego, myślę, nie napiszę pewnie nigdy do Dwutygodnika, nie będą chcieli nigdy, bo dla mnie nieważność to zastanawianie się nad tym, jak warstwy klasowe wpływają na zasiedlenie osiedli, albo kontekst historyczny. Ja mam dane to, co tu i teraz, to bycie. Czucie.

Z boku Białoszewski, tym językiem “Dwutygodnika” to jest “proza poetycka”. Nie ma nic dla mnie lepszego. Nie umiem czytać książek, w których jest bohater i ma sweter beżowy i idzie do pracy, która jest, a potem spotyka bohaterkę w sukni, i idą przez Bydgoszcz, która jest i mają fabułę i punkt kulminacyjny. Nie bardzo wiem, po co to czytać, od czasu, kiedy są filmy. Nie, nie, nie chcę ujmować, jak ktoś chce, to proszę i w ogóle podziwiam wymyślaczy bohaterów i historii, ale to tak jakbym miała lepić pierogi, a lubię gotować zupy, to inny świat jest, dla innych.

Niewielu jest tak mi bliskich jak Białoszewski właśnie, tych, którzy język poetycki chcą zastosować do tego, co codziennie. Jolanta Brach-Czaina i „Szczeliny Istnienia”. Schulz, który w „Księdze” opisał po prostu ulotkę reklamową. Herta Muller, co pisze o dzieciach zbierających pomidory. Masłowska. Bargielska. I kiedy już stanęło przede mną to zadanie, które sama sobie wyznaczyłam, zrobić to wreszcie, napisać, to wiedziałam, że inaczej być nie może. Że to musi być przeżyte, przeczute, wgryzione własne doświadczenie. Napisane po własnemu.

Zazdroszczę im, bo oni nie musieli wydrzeć sobie siebie od innych wyobrażeń. Nie mieli gęby. I to najgorszej, bo przecież – czy prezenterka może napisać coś w ogóle, skoro jej zawód polega na tym, że ma czytać to, co inni jej napisali.

„Nie czytaj recenzji” powiedział M., ufam mu, bo wydał dużo płyt, na których nic nie zarobił, a młodzi traktują go z nabożnym szacunkiem. „Nie czytaj recenzji, bo to napisała jedna osoba, która ma jakieś tam zdanie swoje tylko i ono nie ma nic wspólnego z tobą, a że recenzja, to udaje, że to jakieś ważne ogólnie, a to tylko on sobie tak jak on widzi, a ty nie wiesz czy może on przypadkiem nie czyta tylko Myśliwskiego”. Słuchałam.

„Nie chcę tej okładki” mówiłam. “Chcę, żeby była na niej rycina z koralowcem. Bo jak ktoś to weźmie do ręki, to będzie myślał, że to co innego, że dla kobiet, a nie że to, co jest w środku”. A w środku, to ja wiem tylko przecież, że jest ogrórczak japoński i zdania urywane, krótkie i przerwy między nimi i taki raczej długi wiersz właśnie, a nie powieść dla krytyków.

Białoszewski nie wydał „Chamowa”. Napisał „Zawał”, drugą moim zdaniem najlepszą swoją obok „Chamowa” rzecz i usłyszał od swoich, że im się nie podoba. Napisał i podyktował Jadwidze Stańczakowej prawie czterysta stron epopei o życiu na Lizbońskiej i nie wydał. Kawałki tylko powkładał w kolejne tomy z prozą. Wystraszył się.

Czasem boli i gniecie mnie, że nie jestem jak P., jak O. i nie chce nikt ode mnie tekstu do “Dwutygodnika”. Ale zapominam o tym, że ja nie jestem od pisania o innych. Że ja sama wolę robić i totemy ze zwierząt, i malunki z przerażeń i może dlatego wiwisekcja intelektualna, wsadzanie w konteksty i te słowa przydługie nie będą nigdy dla mnie swobodne. To inny świat jest, dla innych.

Dlatego podziwiam Mirona. Bo brał to, co najzwyklejsze, co nawet przez myśl by nie przeszło, że warto zapisać, krzątactwo, dialogi ze “swoimi” i babę spod wiaduktu, co sprzedaje kwiaty i opisał. Na krótko. I siebie samego, jak chce zobaczyć zorzę nad Młocinami, więc wsiada o drugiej w 610 i jedzie, nie tak dawno przecież, 1975, to prawie takie miasto jak teraz. To nie jest wymyślone, ten świat z „Chamowa”, ten Święty Nepomucen ustawiony w kuchni w mrówkowcu i kilimy z Indii i bukiety z liści chrzanu. On myślał może sam, że to nieważne, choć przecież w “Szumach, zlepach, ciągach” takie same historie zwyczajne, jak jego chłopak wpuścił Jehowych do domu i z nimi rozmawiał, albo jak Miron jedzie do Radości, a ona nagle taka sucha, pustawa.

Zduszam samą siebie z przestrachu, że być jak inni, że ktoś wyśmieje. Codziennie.

Dlatego Miron to uwolnienie, bo nie ma trzebności, jak być powinno. Słowa są proste, łączenia między nimi są nowe. Też się tak starałam. I interpunkcja. Już Norwid był pierwszy, że właśnie małą, nie wielką, że urwane. Redaktorka płakała, chciała scalić tekst w jedno, “bo to jednak książka”. Ja nie wiem, w przestrachu, przecież się nie znam. Ale nie. Jednak po swojemu, walka.

Czasem ich widzę, jak piszą że Bargielska to beka, że jak tak wolno. „Grafomania”, słowo wytrych, tak samo jak “pretensjonalny”. Potem moje dręczenie, kto oni są, co czytają, Dukaja? Nie rozumiem. Wracam do Mirona. Jak pisze, że mgły nad Siekierkami ukośne. I Agnieszki suknia własnego szycia, krój Matki Boskiej. To rozumiem, pochwycam, mogę nawet analizować językiem nieznośnym, krytycznym, tylko po co? Przecież to jest nieważność wobec źródła. Tak jak recenzje, po co, skoro można czytać wywiady. U Mirona nie ma, że ekspozycja-bohater. Pojawiają się znikąd Berbera, Anula I Tadzio. Potem ktoś robi starannie mapkę, legendę, że kto to. Dlaczego? Ja rozumiem przecież, to niepotrzebne.

Zazdroszczę. Że rusztowanie opisuje i jak wyrzucił bukiet, a bukiet zatrzymał się na. I potem wyjrzał, a bukietu nie ma. Kto zabrał? Zazdroszczę, że się nie bał, że nie był mną. Nie patrzył na innych. Że nie wolno.

I potem idę na dyskusję, szczęśliwa, bo o „Chamowie” i o tym, jak za Kawęczynem rosną miodowniki, o tym, jak z okna widać łyśnięcia Wisły I jak zastanawia się Białoszewski czy dwa czy trzy. A na dyskusji nagle o klasach na blokowisku i osiedlach zamkniętych, czy się sprawdzają, czy dzieci się bawią na podwórku, a wiadomo, że się bawią, bo to dzieci. Staram się coś powiedzieć, że to wspaniałe, że można tę rzeczywistość graniastą opisać, że jest i ubezpieczalnia i pijak w 610, a to nie w fabule, ale w opowieści właśnie, w mini-freskach. Ale nie słuchają. Nie wiem czemu. Więc wracam do swojego wystraszenia, że ja nie tak jak trzeba i głupia. Ale napisać mogę. Więc piszę.

Małgorzata Halber

O bezsilności

Bezsilność to jedno z najdotkliwszych, najtrudniejszych do zniesienia uczuć. Mogłoby się wydawać, że nie istnieje. Nie czytam o nim artykułów linkowanych na fejsbuku, nie widzę go w wywiadach i portretach z tygodników. Tak jakby go w ogóle nie było. Jeśli już się pojawia, to jako coś, czemu natychmiast trzeba zaradzić. Wystarczy jeden bloczek reklamowy w telewizji, żeby zanurzyć się w komunikatach o radzeniu sobie z bólem, radzeniu sobie ze sprawnością seksualną, a nawet  bezsennością u dzieci. To przerażająco daleki od codziennego doświadczenia świat, w którym, cytując tytuł niemieckiego poradnika z mojego dzieciństwa, „trzeba umieć sobie radzić“. Świat, w którym nie ma miejsca na zatrzymujący w miejscu niewygodny element. Trzeba z nim coś robić, nie można tak po prostu się z nim zgodzić, nie można usiąść i powiedzieć sobie „nie wiem co z tym zrobić“. Nie – najwyżej można się rozejrzeć, powiedzieć „nie wiem co zrobić z zagadnieniem A, WIĘC muszę je zmienić, żeby polepszyć jakość mojego życia“. Tak jakby życie bez stuprocentowej, niemożliwej do zrealizowania przecież, jakości było wybrakowane. 

Tak się składa, że z tym uczuciem właśnie od dawna mam problem, że kiedy nadchodzi czas mojego spleenu, to jęczę przez łzy „bo najbardziej nie radzę sobie z bezsilnością“. W ogóle nie jestem pogodzona z tym, że coś takiego jak bezsilność może mnie spotkać. A spotyka codziennie. I to zdumienie, kiedy patrzę na nie z perspektywy, wydaje mi się naiwne i głupie.

Każdy dzień przynosi nam całą serię zdarzeń, wobec których jesteśmy bezsilni. Ponoć w krajach Europy Zachodniej wzrasta zainteresowanie nurtem stoicyzmu. To nic innego, jak próba zrozumienia bezsilności. Jeden z założycieli szkoły stoickiej, Epiktet (zawsze wydawało mi się anegotyczne, że dwóch największych stoików reprezentowało skrajny status społeczny, jeden był cesarzem, drugi zaś – Epiket właśnie – urodził się jako niewolnik) zaczyna swoje dzieło „Encheiridion“ od zdania: “Ze wszystkich rzeczy jedne są od nas zależne, drugie zaś niezależne“. Zależne to sądy, popędy i pragnienia. Cała reszta już od nas nie zależy, a uzurpowanie sobie wpływu na nie kończy się rozczarowaniem: “jeżeli bowiem pragnąć będziesz rzeczy, które z natury nie są od nas zależne, z konieczności musisz czuć się nieszczęśliwy” . Cała ta niewielka książeczka, której tytuł można tłumaczyć jako “podręcznik” jest jednym z pierwszych I w dalszym ciągu najlepszych poradników. Jeden z najsłynniejszych z niej cytatów brzmi:”Nie usiłuj naginać biegu wydarzeń do swojej woli, ale naginaj wolę do biegu wydarzeń”. Stoicka wykładnia nie zakłada oczywiście bezczynności. Możemy stawiać sobie większe i mniejsze cele: wycieczka rowerowa za miasto, załatwienie sprawy w ZUSie. I dosyć szybko okazuje się, że pogoda się psuje, a ZUS czynny jest do 15,00. Niewielkim efektem ubocznym zetknięcia się z tymi faktami, na które nie mamy wpływu, jest złość i zniecierpliwienie. Okazało się, że nasz plan nie został zrealizowany. Nie został dlatego, że nie mamy wpływu na około 90% okoliczności w jakich dane jest nam żyć. Ta myśl jest banalna, ale jakby nieobecna w komunikatach, z jakimi stykam się codziennie. “Walcz o swoje”, “wymyślaj siebie na nowo”, “nie poddawaj się”, “zorganizuj swoje życie” zdają się mówić do mnie nie tylko reklamy, ale też okładki magazynów i teksty w internetowych portalach. Wywiady w końcu przeprowadzane są głównie z tymi, którym się udało. Czasem, bardzo rzadko, zdarza się przykład tekstu mówiącego

o porażce. Szeroko komentowany wywiad z Januszem Palikotem z Dużego Formatu nie był do końca historią o bezsilności i błędach, ale przygotowaniem jakiegoś gruntu pod potencjalne dalsze sukcesy.

Epiktet to jeden z niewielu przykładów mówienia o bezsilności z tzw. kultury wyższej. Mam wrażenie, że współcześnie o bezradności i godzeniu się z nią mówi się głównie językiem obrazków internetowych z kwiatami w tle. Książeczek z aforyzmami. Moja ulubiona myśl na temat radzenia sobie z tym niewygodnym stanem, to właśnie taki obrazek z napisem “oddychaj, a wszechświat zrobi za ciebie resztę”. Banalne myśli z książeczek z tęczą na okładce pozwalają radzić sobie z najniewygodniejszym, a my możemy odczuwać lekki wstyd, że korzystamy z tej, a nie innej, bardziej wysublimowanej krynicy mądrości. Nawet w bardzo długiej rozmowie na temat bezradności, która ukazała się jakiś czas temu w “Wysokich Obcasach” z Zofią Milską-Wrzosińską, jej konstruktywnemu aspektowi poświęcony został niewielki akapit. Gdzie zatem mamy znaleźć potwierdzenie tego oczywistego faktu, że bezsilność jest naturalna, normalna i należy się z nią godzić? Agnieszka Jucewicz przeprowadzająca tę rozmowę dosyć szybko zmieniła temat na “jak inni odbierają naszą bezradność”. Więc pozostają tylko te memy oraz budzące opór i niechęć postulaty Anonimowych Alkoholików, którzy przypominają w typowym dla siebie języku, że ważne dla jakości życia jest “powierzanie się sile wyższej, jakkolwiek byśmy jej nie rozumieli, bo ono zdejmuje nam z pleców ciężar”.

Na temat tej siły wyższej i powierzania odbyłam, jako człowiek, który ten język przystosował na okoliczność poprawy jakości własnego życia, kilka rozmów. Spróbuj w głowie przetłumaczyć go na język terminów psychologicznych. Zwróć uwagę, czy nie najpowszechniej diagnozowaną przypadłością neurotyków jest chęć kontroli. Napięcie, które narasta w nas w stopniu nieznośnym, każącym rozładowywać się przy pomocy weekendowego imprezowania, medytacji, wielogodzinnych seansów gry na konsoli, bierze się zazwyczaj z przekonania, że mamy wpływ na większość rejonów naszego życia. Że mamy wpływ na partnera, który jest nieobecny, albo stawia przed nami kolejne wymagania. W końcu – wpływ na relację z rodzicami. Bezsilność w relacjach bierze się zazwyczaj z tego, że nakładamy na siebie odpowiedzialność za emocje i zachowania drugiej osoby. Tak jakbyśmy nie pamiętali, że mamy do czynienia z oddzielnym organizmem, który podobnie jak my ma prawo nie zgadzać się, odczuwać i jeśli chce z name coś budować, to odpowiedzialny jest za informowanie nas o tym. Ta postawa jest czymś na kształt neurotycznej epidemii XXI wieku. Nie muszą to zresztą być rodzice ani partner – to także przyjaciele czy podwładni bądź też szefowie. W relacji są przecież dwie osoby, a nie jedna z obowiązkami rozciągniętymi na bezwładną magmę. Ale tym, co o tym nie pamiętają, albo nigdy z różnych względów się tego nie nauczyli, ciężko jest w to uwierzyć: jest jakieś magiczne coś, nie wiemy dokładnie co, co powinniśmy zrobić i wtedy relacja będzie harmonijna. Ponieważ nie wiemy, co to jest, pozostaje nam tylko bezdenne morze poczucia winy, bo z pewnością musieliśmy w czymś zawieść. Brzmi znajomo? I co, pozostaje nam tylko obrazek z kwiatem, żeby przypomniał nam o tym, że nie wszystko podlega naszej kontroli. W ogóle to większość nie podlega.

Bezsilność ujawnia się w całej swojej rozciągłości przede wszystkim w żałobie. Przy czym proponowałabym pojęcie żałoby rozszerzyć na mówienie o jakiejkolwiek nieodwołalnej stracie, niekoniecznie rozumianej eschatologicznie. Żałobę odczuwamy po końcu związku, nieodwracalnej stracie szansy zawodowej, a nawet, choć być może brzmi to obrazoburczo, po dokonaniu się wydarzenia pozornie nieistotnego, niech będzie to i przegranie aukcji internetowej z przedmiotem, którego bardzo pragnęliśmy. Z drugiej strony bezsilność towarzyszy nam również w przypadku popełnienia etycznego błędu, zawiedzenia czyjegoś zaufania, czegoś, co zwykliśmy kolokwialnie nazywać „kardynalną głupotą“.

Bezsilność nie istnieje bez swojego drugiego bieguna: polemiki. Przytoczyłam wyżej jej najogólniejszy przykład: niewiadome „coś. co powinniśmy/moglibyśmy zrobić“. Ja sama muszę radzić sobie teraz z tą bezsilnością najostateczniejszą, tym, że mój ojciec już nie istnieje i że nie miałam na to żadnego wpływu. Też dlatego, że  wybrał taki, a nie inny styl życia. Był z nim bardzo szczęśliwy, zadowolony, wielokrotnie powtarzał, że niczego by w nim nie zmienił, a jego konsekwencją jest krótsza egzystencja. Sybaryci żyją krócej, nękani nadciśnieniem i chorobą wieńcową. Więc polemizuję. Mogłam go zmusić do picia soku z buraków, chodzenia na spacery. Polemizuję też na krótszym dystansie: gdybym wcześniej zmusiła go do pójścia do szpitala, być może by żył. Te myśli dopadają mnie każdego dnia i długo muszę sobie tłumaczyć, że w niczym nie zawiniłam. Jesteśmy odpowiedzialni za konsekwencje naszych poczynań – na tym polega dorosłość i dojrzałość. Akceptacja wielkiej straty jest pewnym procesem, jest zrozumieniem istnienia okoliczności, których nie byliśmy w stanie skontrolować. Jest symptomatyczne dla osób w żałobie ale i też stojącymi przed wielkimi wyzwaniami życiowymi, np. pisaniem  doktoratu bądź książki, kompulsywne sprzątanie. Tak jakby bezradność nie dawała za wygraną i wracała inną drogą. Nie mogę pogodzić się z czymś wielkim, ale przynajmniej czuję że mam wpływ na odkurzenie mieszkania. To z pewnością zdrowy odruch, świadczący o tkwiącej w nas witalności, która nie dopuszcza do siebie rezygnacji. Jednak nie zawsze to zachowanie jest mądre, a w każdym razie podszyte jest ucieczką przed nieuniknionym.

Nie namawiam więc do siadania i załamywania rąk, bo to nie tego rodzaju emocja. Bezsilność nie o tym jest. Jest raczej o zrozumieniu, że nasza omnipotencja to mrzonka. Osoby bezskutecznie wysyłające CV kolejny miesiąc z rzędu doskonale wiedzą co mam na myśli. Niektórym trudno nie obracać tej porażki przeciwko sobie. To znowu to „co robię nie tak“. Zazwyczaj niewiele. Zazwyczaj to zwykłe przeciwności losu, wpisane nieuchronnie w naszą egzystencję. Po jakimś czasie okazuje się, że skądś spada w końcu oferta życia, że praca, na którą czekaliśmy, przyszła do nas od niezbyt bliskiego znajomego. Kiedy obserwuje się to z boku, widać doskonale że niewiele można było zrobić. Tylko jak się z tym pogodzić? Wiem, że ja nie umiem, ale wiem też, że skutki uboczne nieuznawania bezsilności w moim przypadku naprawdę były (i są) drastyczne. Jednym była depresja, kiedy nie umiałam zrozumieć skąd ta nawałnica przeciwności losu i umiałam sobie to wytłumaczyć jedynie własną winą. Bo skoro staram się najlepiej jak potrafię, a w dalszym ciągu stoję w miejscu w bezradności, to znaczy, że nie wystarczająco się staram. A skoro niewystarczająco się staram, mimo że robię wszystko, co w mojej mocy, to znaczy, że jestem beznadziejna, do niczego się nie nadaję i powinnam ulec samozapłonowi jak najszybciej. Takie myślenie o sobie połączone z paraliżem daje właśnie depresję. Drugim skutkiem ubocznym było (i jest) uzależnienie, dlatego być może ten temat bezsilności jest mi tak bliski. Z uzależnieniem bowiem, jak mam nadzieję wiedzą już wszyscy, żyje się całe życie. I nie jest nim tylko spożywanie psychoaktywnych substancji, bądź zachowania kompulsywne, ale też niezgoda na to jak jest. Jedno sprzężone jest z drugim. Bardzo nie umiem uznawać takiego prostego faktu, jak własne zmęczenie. Picie alkoholu było dla mnie idealnym kredytem wszechmocności. Nie mam siły, ale mogę coś zażyć i mieć tę siłę znowu. Jeśli o tym zapomnę (a zapominam niestety stale), to chęć zażycia odżyje we mnie doprowadzając mnie do mojej zguby. Nie znaczy to, że zażywam, ale znaczy, że często samą siebie męczę ponad stan, bo nie uznaję pewnych prostych faktów, nie zgadzam się z tym, jak jest. Polemizuję. Dlatego najlepszym sposobem na bezsilność nie jest zażycie kolejnego leku, suplementu diety lub kurs samorozwoju. Zazwyczaj pomaga prosta i zwyczajna akceptacja. Banalnego faktu, że nie na wszystko mam wpływ.

Małgorzata Halber
fot. Małgorzata Wejman

Tata

Nie zadzwoni. Nawet, jeśli mnie strasznie wkurwiał. Tak strasznie, że kiedyś narysowałam obrazek „po prostu nie dzwoń do mnie, Tato“. Ja nie zadzwonię. A dopiero ostatnio się nauczyłam, jak już leżał w szpitalu. „Tato, dzwonię do ciebie po wsparcie, wiesz“. I wysłuchał mnie i doradził. Powiedział, że zawsze będą ludzie, którzy będą na mnie pluć, którzy swoją żółcią będą chcieli mnie zalać. I żebym pamiętała, żeby wtedy zwracać się do prawdziwych przyjaciół, żeby się nimi otaczać, bo to są ludzie, którzy mnie znają taką, jaka jestem naprawdę. A tamci – to są przechodnie, którzy swoje frustracje wylewają przypadkiem. „Są tacy ludzie, którzy zawsze będą chcieli przechodząc cię pluć. Zawsze.“. On dobrze to wiedział.  

Pierwsze co przyszło mi do głowy, tak na świeżo, kiedy jeszcze wracaliśmy wstrząśnięci tym, co się stało, ze szpitala w Międzylesiu, to duma. Płakałam i mówiłam „Tato, jestem dumna z tego, że jestem Twoją córką“.To była zresztą ostatnia rzecz, jaką mu powiedziałam, zanim wybiegłam zapłakana z OIOMu. „Tato, jestem dumna. Jestem dumna, słyszysz“. 

Bo mój Tata miał łatki. Łatki, z którymi musiał iść już prawie 20 lat. Dla tych przechodzących i opluwających. Był komuchem, mimo, że nigdy nie należał do partii. Był czerwony, mimo, że nie należał do SLD. Ale wystarczyło, że był w jego klubie poselskim, że startował z listy. Wystarczyło, że z jego ramienia został członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zasłużenie, bo radio nie tylko kochał, ale znał od podszewki. Zasłużenie, bo był człowiekiem na wskroś uczciwym, przeszytym poczuciem prawości. Dla opluwających zostanie „Halberem od tego sms-a“, mimo, że niewielu już pamięta, jak dokładnie wyglądała cała ta afera, zostały po niej tylko związki frazeologiczne „grupa trzymająca władzę“ i poczucie, że można opluć, bo z SLD, więc wiadomo, że fałszywi komuniści. Nigdy z Tatą nie rozmawiałam o tym, jak się z tym czuje. On nigdy mi nie mówił. Wiem tylko, że kiedy trochę przez żarty, trochę przez przypadek został posłem, to sporo kolegów od niego się odwróciło. Takich, którzy przyjeżdżali do nas do Falenicy na ogniska na puszczanie płyt z szafy grającej i picie piwa. Miałam 12 lat i nie rozumiałam, co się stało, dlaczego części z nich nie ma. „Są zazdrośni“ mówił Tata. I opowiadał nam, po co są kolejne dzienniki ustaw, których przynosił do domu tyle, że część z nich pewnie do tej pory służy nam za papier do drukarki. 

Wkurwiało mnie to niemiłosiernie, bo to było bardzo niesprawiedliwe, a mój słabego zdrowia Tata był ostatnią osobą, która zasługiwała na te przypadkowe splunięcia. „Po co Ci to było“ pytałam,  „Czy nie fajniej było, jak pisałeś o muzyce po prostu? Jak robiłeś audycje ze słuchaczami? Jak grałeś dyskoteki?“. 

Bo ja go zapamiętam zupełnie inaczej. Kiedy teraz, po jego śmierci, opowiadam moim znajomym, kim był Adam Halber, który swojej córce, żonie i siostrze kazał przypilnować, żeby na jego grobie było napisane BYŁO SUPER, to mówią mi: „pisz książkę“. Anegdot jest mnóstwo, moja ulubiona chyba o jego wymarzonych studiach na wydziale fizyki UW. I o tym, kiedy udało mu się za drugim razem, po roku pobierania korepetycji, dostać na nie i okazało się, że nie rozumie ani słowa z wykładów i ćwiczeń i umiera ze strachu na zajęciach, żeby nikt się nie zorientował. A przede wszystkim żeby nie zorientował się jego tata, oficer WP, surowy jak na wojskowego przystało. „I co, i co?“ –  pytałam go, „No to jak podszedłeś do sesji?“. „Zimowej nie było“ odpowiada tata. „No dobra, a letnia?“. I widzę już ten błysk w jego oku, szelmowski, chochlikowy, który widać doskonale na zdjęciach. „Przyszedł Marzec 68 i mój wydział, podobnie jak wiele innych, rozwiązano“. „NO CO TY“ odpowiadałam. „Czyli przez Marzec Ci się upiekło i nikt nie wiedział, że nic nie kumałeś z tych studiów, na które tak strasznie chciałeś się dostać?!“.

Od niego nauczyłam się opowiadać historie i dowcipy. Miał prawdziwy dar, który potrafił się przeistoczyć w wadę. Nie dało się go nie słuchać – czarował intonacją, słownictwem, wiedział gdzie dołożyć słowo „spolegliwy“, a gdzie podbić historię przekleństwem (chociaż przy mnie nie przeklinał nigdy, chyba że opowiadając dowcipy i zostawiając np. słowo „chujowy“ na pikantną pointę). Miłości do słowa nauczyłam się od niego. To jego był zachwyt nad Tuwimem i Słonimskim, to jego były zbiory poezji Przybory, które podtykał mi pod nos. To wyczucie na słowo miał spektakularne i odziedziczyłam je po nim. Po mamie zresztą też – byliśmy we trójkę jak klika, która porozumiewała się swoim tajemnym językiem, w którym świadome błędy (z upodobaniem nazywał premier Suchocką „Suchecką“ i oczywiście wszyscy go poprawiali) mieszały się z trudnymi wyrazami i gwarą młodzieżową. Bardzo lubił nowe słowa, o których cały czas mu mówiłam, zachwycająca się gimbazowym językiem, nieustannie używał słowa „kumać“. Mówił mi, że piszę lepiej od niego, ale trudno mi było przyjmować ten komplement, tak jak trudno mi w ogóle w siebie wierzyć.

Był prawdziwym, stuprocentowym sybarytą i dlatego odszedł w młodym wieku. Jeśli golonka, to tylko z piwem. Wśród jego bon motów najmocniej zapamiętałam „przez sport do kalectwa“. Zresztą nieprawda, zapamiętałam setki innych i sama ich używam – np ten:  „nie ładne, co ładne, ale co się komu podoba, a gdyby podobało się to samo, to wszyscy by się do mojej starej zalecali“. 

Na pogrzebie na trzy cztery zaczęłyśmy płakać, kiedy ksiądz powiedział „Adam był zaprzeczeniem śmierci. Był Królem Życia“. Bo był. Dlatego nie powinnam się dziwić, że uwięziony w szpitalu, przy dializach i monitorze, nie wytrzymał zbyt długo. Nie wiedziałyśmy, co się z nim działo. Ostatnie pół roku gasł. Posiwiał, strasznie schudł. Po corocznym rokendrolowym śledziku, na którym spotykał się ze swoimi kolegami z Kapituły Rokendrola, zadzwonili do mnie jego koledzy, co się dzieje z Adasiem, on przecież zawsze dusza towarzystwa, nagle ledwo mówił i siedział w kurtce, nieswój. Myślałam, że dopadła go andropauzowa depresja, w końcu męskie hormony szaleją tak samo jak żeńskie, płatając samopoczuciu figle. Może za mało naciskałam, żeby jechać z nim do szpitala, może jeszcze by żył, ktoś postawiłby wcześniej diagnozę. Okazało się, że to nerki, na które w sumie nigdy nie chorował. I że dializy. Cały miesiąc, gdy leżał w Otwocku na dializach nie odwiedziłam go w szpitalu, udzielałam wtedy wywiadów i spałam, przerażona tym, co stanie się po premierze książki. Ale nikt nie myślał, że to może być coś poważnego. Król Życia może mieć chwilę przerwy, ale z pewnością mu się poprawi.  

Mówił: „gdybym miał syna“, ale nie dał mi nigdy odczuć, że wolałby, abym była chłopcem. Po prostu traktował mnie tak, jakby traktował syna. Strasznie często chodził ze mną na piwo. Kiedy miałam 11 lat, wsadził mnie do autobusu 521 w Falenicy i powiedział: „Teraz musisz się nauczyć jeździć sama autobusami“. Kiedy zaczęłam pracować w telewizji rok później, stwierdził tylko: „To teraz musisz nauczyć się przesiadać na tramwaj, bo na Woronicza dojeżdża tylko 33“. Jestem mu za to wdzięczna, bo podczas egzotycznych podróży nie boję się jeździć miejscową komunikacją. Mówił „moja krew“.  Był prawdziwym, rasowym seksistą i patriarchą starej daty. Nie rozumiał co to znaczy, że jestem feministką. A musiałam chyba nią zostać w sposób naturalny, po tym kiedy mówił „bo to kobiety obowiązkiem jest dbanie o dom i związek“. Obowiązkiem mężczyzny jest dbanie o stado. Moja mama do tej pory nie wie, jak płaci się rachunki. 

Nie wiedziałam, że nie przeczyta tego ostatniego sms-a ode mnie. „Kocham Cię. Nie byłeś grzeczny, ale nikt tego od Ciebie nie wymagał. Za to, że byłeś niegrzeczny kocham Cię najbardziej“. 

Nie zadzwonię. Nie powiem, że jestem mu wdzięczna za to, jaki był. Za to, że skracał dystans między sobą a światem, że drwił z konwenansów. Że nie chodził do teatru, bo „tam krzyczą i tupią“. Za to, że kiedy zaoferowano mi w TVP pracę przy Openerze za śmieszne pieniądze, wysłał mi równowartość tego wynagrodzenia przelewem z tytułem „niech spierdalają“. Za to, że kupił mojej mamie na imieniny zegar słoneczny do ogrodu. Za to, że bał się oglądać „Lot nad kukułczym gniazdem“ jeszcze raz, bo za pierwszym wywarł na nim zbyt mocne wrażenie. Nie zdążę go zapytać, jak grało się dyskoteki w Stodole czterdzieści lat temu i na czym miksował. Nie zdążę z nim wspominać, jak pierwszy raz piłam z nim wódkę (tak, domyślam się że w ustach alkoholiczki to brzmi nieprzyzwoicie, ale to był dla mnie rytuał inicjacyjny, poczułam się tym synem, którego nie miał) w kulisach po koncercie Ewy Bem. Nie będę znowu się z nim śmiała do łez z tej historii, kiedy babcia Krysia zachwycona koncertem afrykańskiego zespołu Osibisa schowała się za filar Sali Kongresowej, żeby zostać na nielegalu na drugim (bo grali dwa po sobie), mimo, że miała wrócić do Falenicy i się mną opiekować. 

Mój ojciec był niedorzeczny. Niedorzeczny z całą swoją złożonością, z karierą polityczną, którą zawdzięcza chłopackiej inicjatywie wymyślonej po godzinach w redakcji czasopisma konkurującego z „Hustlerem“ i „Playboyem“. I podszyty tęsknotą za dobrym światem, dlatego w statucie tej inicjatywy zapisane było przede wszystkim „wszyscy mogą się dogadać. My sugerujemy, że najłatwiej dogadać się przy piwie“. Miał rację, ja też tak sądzę i kiedy teraz obserwuję światopoglądowe spory, to myślę przede wszystkim „nie antagonizujmy. Nie szukajmy tego, co nas dzieli, lecz tego, co nas łączy – dogadajmy się“. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że dokładnie to mój Tata zapisał w pierwszym punkcie statutu Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, która miała być żartem, ale poglądy na mechanizmy polityczne miała zupełnie serio. Pamiętam, że podkreślał swój wielki szacunek do Marka Jurka:„dzielą nas poglądy, ale to niezwykle inteligentny facet“. Nie przypominam sobie, żebym ostatnio usłyszała takie zdanie z ust jakiegoś polityka.

Kiedy lekarka na OIOMie powiedziała: „Jeśli chce coś pani tacie powiedzieć, to teraz jest ten moment“, nie mogłam w to uwierzyć. Kilka godzin wcześniej lekarz prowadzący mówił, że ten respirator to tylko na chwilkę, że markery sepsy się cofają i owszem, stan taty jest poważny, ale nie z takich stanów ludzie wychodzą. 

Powiedziałam mu wtedy to, że jestem dumna, że jestem jego córką. Bycie córką to dziwne zadanie, kiedy w innej płci widzisz wcielone cechy tego dorosłego mężczyzny, który na zdjęciach tulił cię jak malutkiego orzeszka w swoich ogromnych łapach misia. W tym szpitalu majaczył, odpływał, ciężko było złapać z nim kontakt. Odwiedziliśmy go z Maćkiem, moim narzeczonym, 22 lutego. Był zmęczony, powiedział „dzieciaki, nie będę was dłużej przetrzymywał“ i dodał „żegnam was znakiem papieskiego krzyża“. To było ostatnie zdanie, jakie usłyszałam od mojego przytomnego Taty. Pożegnał się z nami na prawdziwym swagu. 

Dzisiaj mija miesiąc od tego dnia, kiedy odszedł. Żałoba jest chaotyczna, dokładnie tak, jak ten tekst. Jest dla mnie sprzątaniem całego mieszkania i kupowaniem nowych lamp. Jest zagraniem dyskoteki, podczas której chciało mi się płakać, bo przez cały czas czułam palący brak, palące „jego już nie ma i nigdy nie będzie, on nie istnieje“. Jest oglądaniem zdjeć z moją mamą, w trakcie którego zaśmiewamy się do łez, ja szczególnie z tego, kiedy mój ważący 160 kg Tata położył się pod krzewem na dywanie kwietnym uzdrowiska Ciechocinek, tak po prostu, dla zgrywy. Czasem muszę chodzić po centrum handlowym przez cztery godziny, bo czuję się jakby ćmił mnie ząb. Raz napisałam coś głupiego na fejsbuku, ze złości, na nieznaną mi osobę. 

Boję się, że go zapomnę. Że zapomnę jego głos, kiedy mówił do mnie „Małgosialku“. 

Odczuwam też ulgę, że niczego nie muszę się bać, bo nie bałam się nigdy nikogo tak bardzo jak mojego Taty, który awantury robił zupełnie bez powodu. Nie mogę wchodzić do jego pokoju i przeglądać jego rzeczy, bo chce mi się płakać. Wchodzę tam jednak i chcę włączyć jakąś płytę, a potem się śmieję, bo oczywiście okazuje się, że adapter jest nie podłączony. Dotykam książek przy jego łóżku i czuję brak. Jeżdżę co dwa dni do Falenicy i oglądam z moją mamą „Na dobre i na złe“. Tęsknię do tego, żeby ktoś, ktoś kto go zna, opowiedział mi coś o Adamie. Jestem wdzięczna, kiedy to robi. Mogłabym słuchać o nim bez końca. Międlę w głowie to, co powiedział o mojej książce. Nie czytał jej, ale przeczytał ostatnie zdanie i powtórzył trzy razy „Małgo (tylko on mógł do mnie mówić „Małgo“ tak, żebym się nie wkurzała), ale mnie to walnęło“. 

Nie wierzę w duchy, nie wierzę w życie po śmierci, ale godzinę po tym, kiedy zatrzymała się akcja serca mojego Taty siedzieliśmy w kuchni i usłyszeliśmy rumor. To figi, które kupiłam mu kilka miesięcy temu, bez zdania racji, bez wytłumaczalnego fizycznego powodu, spadły z półki, jakby ktoś wystrzelił je z procy. W taksówce mój narzeczony prawie nic nie mówił, powiedział tylko „ale z tymi figami to naprawdę było niewiarygodne“. I pomyślałam wtedy, że może nie będę się smucić. Może zrobię inaczej. Może uwierzę, że on naprawdę gdzieś jest, że zmienił stan fizycznego skupienia, ale jest, jest jak dobry Duszek, jak chochlik, który tkwił w jego oczach aż do śmierci i pilnuje. Mnie i mojej mamy. Bo życzył nam dobrze. Pilnuje, żeby wszystko było w porządku. Bo dlaczego nie miałabym w to wierzyć, nawet jeśli mam 36 lat i nigdy nie wierzyłam w Boga? Przecież słyszałam, że figi spadły. A od miesiąca wszystko układa się po mojej myśli, tak jak jeszcze nigdy się nie układało. Chińczycy w to wierzą, wierzą w duchy zmarłych. A Chińczyków jest dużo, więc może oni mają rację.  

Małgorzata Halber

O rozmawianiu

Bardzo długo wydawało mi się, że nie mam nic do powiedzenia, gdy dookoła mnie mówią inne osoby. Teraz z ciekawością oberwuję, jak to moje ówczesne poczucie rozszerza się na dyskusje internetowe i jak wpływa tym samym na sposób, w jaki ze sobą rozmawiamy. Czy też raczej – nie rozmawiamy. Jakiś czas temu postanowiłam darować sobie kontakty z osobami, które nie rozmawiają, tylko przemawiają na jakieś tematy i to w taki sposób, żeby do treści tego, co mówią, nie przelało się nic osobistego. Są na to różne sposoby, z których najpopularniejszym jest cięty dowcip, a najbardziej wysublimowanym –  sięganie po cytaty Žižka i Focaulta. Obydwa te sposoby mają podobną jakość – ni chuja nie dowiesz się, co Twój rozmówca myśli i czuje naprawdę.

Taki miałam moment, że musiałam skonfrontować się sama ze sobą, zobaczyć siebie w świetle dnia, wyżuć się i wypluć wyżutą. Zobaczyłam wtedy, że jestem słaba i bojaźliwa, ale też ciekawa. Że interesują mnie rzeczy. Interesują mnie rzeczy związane z ludzkim doświadczeniem i jego aspektami – dlatego właśnie, kiedy kogoś poznaję, najbardziej interesuje mnie to, z jakiego jest miasta i co studiował (no chyba, że nie studiował, co oczywiście nic nie przekreśla). Niestety, takie rozmowy możliwe są w gronie nie większym niż trzy osoby. A dosyć często rozmowy toczą się publicznie. I coraz częściej odbywamy je nie w kawiarni czy po koncercie, tylko – o jezus – na fejsbuku. 

Jakiś czas temu postanowiłam ograniczyć kontakty z osobami, które mówią równoważnikami zdań o czymś, co ma zapełnić niezręczną ciszę. Na przykład o nowych miejscach albo o tym, jak się Piotrek najebał we środę.  Albo o nowym zestawieniu płyt z Rate Your Music (każdy ma jakieś środowiskowe tematy zastępcze). I najsmutniejsze dla mnie było zawsze to niedocieranie do sedna. To, że ktoś, z kim rozmawiam nie bardzo mówi mi, co przeżył. Pamiętam koncert klawesynowy w podziemiach kawiarni Chłodna 25. Dla lwiej części zgromadzonych było to doświadczenie tak bardzo egzotyczne, że musieliśmy się upewniać, kiedy należy klaskać. Natychmiast po koncercie zaczęłam więc szukać porozumienia u moich współziomków, muzyków zresztą, na temat tego, co się wydarzyło w tej piwnicy. Mówiłam coś i o brzmieniu instrumentu, że jak potok i o samej konstrukcji muzyki poważnej, że w jednym utworze przewija się tyle motywów na piosenkę (zwanych przez młodych krytyków “hookami”).  Słuchali mnie w milczeniu, a potem zaczęli rozmawiać o sobotnim spotkaniu i przypominali sobie sobotnie żarty. Poczułam, że jestem jakaś głupia. 

Innym razem wzięło mnie na analizę dwóch biegunów muzyki – że jest muzyka o odcieniu złotym, wywodząca się z psychodelicznych, często afrykańskich źródeł i muzyka srebrna, czyli syntezatorowa oparta na nowej fali. Akurat miałam wtedy szczęście, żeby podyskutować nad tym zagadnieniem, jeszcze opierając to o dalsze refleksje dotyczące znaczenia Księżyca i Słońca w kulturze. Ale nawet jak teraz to piszę, to już uruchamia się we mnie czujka. Że to śmieszne. Że pensjonarskie. Że lepiej powołać się na Simona Reynoldsa (dziennikarza, który w pocie czoła próbuje zanalizować zjawiska współczesnej muzyki niepoważnej) niż mówić o swoich refleksjach, narażając się przecież na śmieszność. Tak jakby nie za bardzo było miejsce na swoje, na własne, jakby płaszcz czyjegoś nazwiska był jedynym sposobem na wyłożenie czegoś, co jest naszą refleksją. Ewentualnie możesz sobie na to pozwolić, jeśli użyjesz dużej ilości wyrazów obcego pochodzenia.

Mam narastające poczucie, że krajobraz dyskusji został jeszcze bardziej zdegradowany przez internet. Zanim coś napiszesz, powinieneś to sprawdzić w wikipedii, nie możesz pozwolić sobie na błąd, czy to w nazwisku, czy w interpunkcji, mimo że przecież najistotniejszą powinna być główna myśl, refleksja. W ciągu sekundy najprawdopodobniej nieznana ci osoba wytknie ci błąd. Publicznie. Bo Twojej rozmowy na temat klawesynu-potoku posłucha pięć osób, ale kiedy to napiszesz, to już wszyscy widzą. Mało tego – możesz liczyć też na to, że ktoś ci nieżyczliwy zrobi print-screen i wyślę go do znajomych jako świetny powód do beki, że taki jesteś głupi. W magicznym świecie internetu widzą cię wszyscy, więc mechanizmy opisane przez Gustawa Le Bona w “Psychologii tłumu” działają jeszcze skuteczniej.

Najgorsza jest ta śmieszność właśnie. Nie możesz odsłonić miękkiego podbrzusza, ponieważ z odmętów na bank wychynie wyposażony w argumenty typu „co to za brednie” adwersarz. Może to nawet być nie słowo, lecz gif, albo prosta konstatacja „jest mi wstyd, kiedy to czytam”. Nie ma rozwinięcia tej myśli, jest natomiast duży ładunek samozadowolenia. Ponieważ lepiej grać w drużynie z mocniejszymi, to lajki lecą jak opętane. Lajkują osoby, które czują się lepsze, a w każdym razie nie chcą poczuć się gorsze, przede wszystkim zaś – boją się śmieszności. Sławek Sierakowski, o którym można by wiele napisać, powiedział w wywiadzie dla Gazety Wyborczej jakiś czas temu:  „XX wiekiem rządził strach, a tym, co rządzi XXI wiekiem jest wstyd. Kiedyś bałeś się coś powiedzieć, bo cię wsadzą, spałują. Dzisiaj nie mówisz, bo cię wyśmieją”. 

Tym samym możliwa jest narracja jedynie tych, którzy się nie boją, którzy opanowali wiedzę na poziomie encyklopedycznym, więc nie można zarzucić im błędu i którzy są w dodatku złośliwi. Cała reszta milczy, śledzi dyskusje w internecie dając ewentualnie tzw. “ciche lajki” komuś, kto wypowiedział ich myśl.

Jak bardzo ten krajobraz różni się od mitycznych sokratejskich dyskusji, w których, mówiąc kolokwialnie, nie było głupich pytań. Jak ja mam się czuć, skoro widzę moich znajomych w newsfeedzie, o których to znajomych wiem, że w głębi ducha czują się niepewni, łykają antydepresanty, ale jedyne, co pokazują z siebie, to zabawne filmy i gify, ewentualnie uczestnicząc w zbiorowych linczach nad kimś, kto ośmielił się być za bardzo emocjonalny? Z jakichś przyczyn coraz więcej czytam żartów i napastliwego upuszczania jadu, coraz mniej nazywanych naiwnymi pytań: „dlaczego się pastwisz?”. 

Dziwny to dla mnie świat, bo jeśli coś nie spełnia moich wymogów estetycznych czy erystycznych, staram się kłaść na to zasłonę milczenia. Z drugiej zaś strony kwitnie elitaryzm powodujący wykluczenie. Na pewne tematy możemy mówić wyłącznie przy pomocy akademickiego języka. Tym samym tworzy się getto, w którym pojawiają się słowa “neoliberalizm”, “serializm” i “fenomenologia”, bez przekładania ich na zrozumiały język, rozwijania myśli słowami i konstrukcjami, które może zrozumieć każdy. A bez możliwości zadania pytania, bez możliwości przyznania: „nie rozumiem, czy możesz to wyjaśnić” nie jest możliwa rozmowa. 

Rozmowa, dialog, nie jest możliwa, kiedy dyskredytujesz rozmówcę. Po prostu dlatego, że jest pedałem, po prostu dlatego, że jest korwinistą, po prostu dlatego, że nie przesłuchał wszystkich płyt świata. Myślałam, że wyeliminowałam w ten sposób wykluczające osoby z mojego życia. Ale dogoniły mnie w newsfeedzie i komentarzach. I dlatego uzmysłowiłam sobie, że muszę wyeliminować je teraz z internetu. Ponieważ ja chcę rozmawiać i uważam, że nie ma głupich pytań ani nie ma głupiego opisu prawdziwego doświadczenia. A, niestety, zarówno jednych, jak i drugich jest w internecie coraz mniej. 

Małgorzata Halber 

Korekta: Katarzyna ‚Szpro’ Paprota, autorka bloga szprotestuję.

Lubię lesbijki

Złapałam się na tym, już dwa razy w tramwaju. Jedna była bardzo wysoka i szczupła, ale przede wszystkim miała w ciele coś swobodnego, aż dresiarskiego, w bluzie z kapturem, śliczne oczy i ruchy Dennisa Rodmana. Druga była od niej starsza, łagodniejsza, matczyna, blondynka w okularach. Po jednym przystanku wspólnej drogi złapałam się na tym, że zastanawiam się, czy są razem. Z jednej strony poczułam się zawstydzona tą myślą, to jest ta poprawność polityczna przecież, nawet jeśli są razem, co w tym dla mnie powinno być takiego frapującego. Jaka to sensacja. Tylko że dla mnie w tym nie ma sensacji, a jest raczej obserwowanie gracji. Czegoś tajemnego. Jakaś część mnie im zazdrości, szczególnie tej młodej, tej w bluzie. Jej wyjebania w sylwetce, w postawie. Nie mogłam przestać na nią patrzeć, tak jak z zachwytem patrzy się na obraz, w którym uchwycony jest nieuchwytny element, pociągający nie wiadomo czym, każący się przyglądać właśnie w celu dowiedzenia się co to jest, co tak przyciąga.

“Czy one są razem” myślałam cały czas, tak zresztą, jak lubię w ogóle myśleć o osobach, które spotykam jednorazowo w metrze i tramwaju. I im bardziej próbowałam wywnioskować z drobnych gestów, pokazywania sobie zdjęć na telefonie, czułości, z jaką ta starsza patrzyła na młodszą, tym bardziej czułam, że moja ciekawość pewnie byłaby odebrana jako coś złego i bardzo niepoprawnego. Za drugim razem zwróciłam uwagę najpierw na strój. Na nonszalancję dresowych spodenek i białego podkoszulka, ale też – znowu – pewność siebie. Stała przede mną dziewczyna, od której biła siła i to nie była siła Sharon Stone na szpilkach, tylko właśnie siła dresu i podkoszulki, które mają być wygodne, nie są od młodych projektantów, są po prostu. Dopiero chwilę później zobaczyłam, że jest ze swoją dziewczyną. Wtedy pomyślałam to głośno w swojej głowie: „Lubię lesbijki”.

Jestem z boku, nie miałam nigdy dziewczyny, wolę chłopaków, więc to zdanie powinno brzmieć teraz: na szczęście im nie jest moje lubienie do niczego potrzebne. “Im”, bo nie jestem w tym gronie. Staram się pisać delikatnie, ważę słowa, choć nie chcę. To, co jest dla kobiet najważniejsze moim zdaniem, to pokazanie, że też mogą. Stworzenie, bądź też podkreślanie, kobiecych wzorców, które będą zachęcały do grania na basie, jeżdżenia na longboardzie i startowania w wyborach samorządowych. To cały czas jest potrzebne. A one, mam takie wrażenie, żyją w świecie samowystarczalnym. Nie muszą się zastanawiać nad tym, co to znaczy, że masz być kobieca. Jest to dla mnie wspaniałe. Obserwuję to z zachwytem. Bo najwspanialsza dla mnie jest różnorodność, w tym również różnorodność sposobów, w jakie mogą realizować się relacje w parze. Jaki straszny jest świat, w którym są tylko te pary z Lidla, on snujący się za nią z wózkiem, bezwolny, i ona, mówiąca, że teraz kupimy to, to i to, ale czekolady nie, bo musisz ograniczać cukier. Jaki straszny, och jaki straszny jest świat, w którym spotykają się pary i mężczyźni rozmawiają o płytach, sporcie i polityce, a kobiety o dzieciach. On jest cały czas, straszne słowo „stereotyp” wisi nad tym, co napisałam powyżej, ale ja nie wymyślam tego, ja to widzę na własne oczy. I nagle wchodzą one i ustalają zupełnie inne porządki świata. Nie pamiętam niestety tytułu tego filmu, w którym roztrzęsiony mężczyzna opowiadał o tym, jak dane mu było spędzić noc z dwiema lesbijkami, jaki był podekscytowan,y że nareszcie TO ZOBACZY. I co? I okazało się, że to bylo straszne, “one w ogóle nie zwracały na mnie uwagi”, mówił rozżalony i wściekły.  

Miałam 17 lat, kiedy moja przyjaciółka powiedziała mi, że woli dziewczyny. Siedziałyśmy w jednej ławce przez cały ogólniak i byłyśmy nierozłączne. Dowiedziałam się, że polonistka z naszej szkoły wypytywała naszego kolegę, czy jesteśmy razem. Co chciała zrobić z tą wiedzą? Co kryło się za tym pytaniem? Nigdy się tego nie dowiem, ale czułam jakąś satysfakcję, że wbijam w ten system – w którym wszystko powinno być właśnie, że chłopak rodzina normalna dziewczyna – że wbijam w niego nóż. Że dobrze wam tak, nauczycielki z przedmieścia. Do naszej klasy chodził niezwykle inteligentny, wrażliwy chłopak, który z niezrozumiałych dla nikogo przyczyn miał sily odjazd prawicowy. Paliliśmy razem papierosy, urywaliśmy się na wagary i razem piliśmy piwo. Mówił, że homoseksualiści powinni być trzymani w obozach. Nie wiedział. W pewnym momencie zrobiło się to nieznośne, nie wytrzymałam kiedyś i powiedziałam mu. Czy ty wiesz, Paweł, że ona jest lesbijką? Ona, za którą Paweł poszedłby w ogień, bo jest to po prostu super laska, dobra i konkretna. Wypalił przy mnie cztery papierosy na raz. Widziałam, że nie wie, co ze sobą zrobić. Nigdy nie powiedział już słowa o homoseksualistach. Tak było, u nas na przedmieściach, gdzie czas wolny spędzało się na placu zabaw i do Warszawy nikt nie jeżdził, bo było za daleko.

Nie rozmawiałyśmy o tym nigdy specjalnie, ale kiedyś, wiele lat później, wpadła do mnie ze swoją dziewczyną. Zapytałam je wtedy, czy ich rodzice wiedzą. Było mi głupio o to pytać, czułam, że może przekraczam jakąś granicę. Bo przecież, czy nie o to trochę chodzi, żeby właśnie nie było w tym żadnej sensacji? A z drugiej strony – przecież tak jest – ja nie musiałam powiedzieć: ”Mamo, muszę ci coś powiedzieć, jestem heteroseksualna”. Nie musiałam się bać i zastanawiać, jak moja mama zareaguje. Moi rodzice, mimo naszej przyjaźni, nie pytali mnie nigdy, ale kiedy mówiłam o S. “moja żona”, a mówiłam, to widziałam, jak ojciec czerwieniał ze złości.

Zabawne jest dla mnie to, że ich trochę nie ma. Jawną niechęć wszelkiego rodzaju agresywnych prawicowców budzą geje, mamy w końcu zakaz pedałowania, czyż nie? Jestem pewna, że wynika to z freudowskiego lęku przed penetracją. Oni sobie wsadzają TAM  przecież, fujka. Jestem dziewczyną, penetracja jest dla mnie czymś zwyczajnym, nie widzę w tym niczego przerażającego, bawi mnie homofobia podszyta tym, że jezu, ten koleś mógłby mi wsadzić. Zadziwiające jest dla mnie, ilu jest mężczyzn odczuwających niechęć w stosunku do homoseksualistów. Co ciekawe, nie zauważyłam specjalnie takich świadectw w postaci kobiet odczuwających niechęć do lesbijek. Kończy się chyba na prostym “babochłopie” i tyle. Co jest też ciekawe, ciężko bowiem wyobrazić mi sobie coś bardziej kobiecego niż dwie kobiety, w których życiu mężczyzn może nie być. Dla mnie to jest kobiecość w wersji max, kobiecość opór. Tak bardzo samowystarczalna, że nie musi prosić o żadne pozwolenia na adopcję, bueheheh, in your face, strażnicy prawa naturalnego.

Lubię lesbijki, bo te, które znam, są ciepłe i troskliwe, a jednocześnie mają jakąś no bullshit quality. U mnie na bazarze, na którym istnieje silna komitywa sprzedawców i codziennie toczą się rozmowy o dzieciach, mężach i obgadywanie kupujących, jest też dziarska Aneta. Ma w sobie tę jakość. Zresztą, hej, no często wywnioskowanie preferencji seksualnych nie jest takie specjalnie trudne. Możemy sobie publicznie i grzecznie mówić o rolach płciowych, ale przecież serio często to widać – to widać, że ktoś jest gejem, to widać, że ktoś jest lesbijką. Słyszałam, jak Aneta rozgorączkowana rozmawiała przez telefon z kimś, kto nie chciał powiedzieć – “Ja chcę z tobą być, dla mnie to nie jest problem. Ale jak ty nie chcesz powiedzieć, to ja tego nie widzę, nie ma sensu”.

Chciałabym, żeby Aneta mogła na tych codziennych pogaduszkach przy kawie opowiadać o swojej dziewczynie. Żeby nie musiała się z niczego tłumaczyć, żeby nie musiała się zawstydzać.

Mnie też wkurwia polityczna poprawność, bo czuję, że mówię o czymś, co mnie nie dotyczy, jestem dziewczyną heteroseksualną. Nie wiem, jak to jest, kiedy musisz swoim rodzicom przyznać się (PRZYZNAĆ!!! WTF)  do tego, kogo kochasz. Nie wiem, jak to jest, kiedy opowiadasz zapłakana na przystanku zatroskanemu przechodniowi, że to jest zawód miłosny i dlatego płaczesz, a on na to mówi: “pani, trzeba szybko znaleźć nowego”, a ty nie odpowiesz mu “nie no – nową”.  Wiem tylko, jak to jest mieć przyjaciółkę lesbijkę ze szkolnej ławy. Jak to jest dowiedzieć się w wieku 17 lat, że woli dziewczyny. Dowiadywać się, że brat nie chce usiąść z nią przy jednym stole na wigilii. Wiem, jak to jest obserwować dziewczyny, które mają dziewczyny i nie plotkują wesoło z innymi o chłopakach, tylko siedzą troche zawstydzone na treningach. I wkurwia mnie to. Wkurwia mnie to potwornie. Ponieważ w moim świecie to właśnie to powinno być normcore. To, że nie muszą się wstydzić. Już mi się rzygać chce tym argumentem o normalności, jak taki jesteś normalny, to sobie odłącz telewizor i nie pij napojów energetycznych, na plejaku nie graj i nie jedz czipsów, ty wyznawco normalności ty. Serio nie kumasz, że na świecie jest siedem miliardów osób i to dobrze, jeśli nie wszyscy wchodzą w ten schemat rozmnażania? …I znowu to robię. Znowu wchodzę w dyskusje, które po prostu nie mają sensu, nie dogadamy się, ja się tylko poddenerwuję i tyle.

Myślałam, że będzie inaczej. Jak boga kocham. Byłam pewna, kilkanaście lat temu, że to zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej to jest jakiś żart przejściowy i że kwestią kilku lat jest to, żeby w konkursach piękności startowały normalne kobiety, jak to jest w tej mitycznej Szwecji. Może nie myślałam, że związki partnerskie będą zalegalizowane, ale też do głowy mi nie wpadło, że komuś będzie się chciało za moje podatki delegalizować in vitro. No i jestem w sumie w dalszym ciągu zdziwiona. Bo coś, co było marginalnym dyskursem, nagle staje się zjawiskiem typu normcore. Bo nagle to nie jest tak, że kilku chłopców z NOP-u marzy o wielkiej Polsce ojczyźnianej, tylko o tych dewiantach od wychowania seksualnego, feministkach i lewackiej hołocie zaczyna mówić pan Janusz, sprzedawcy na moim bazarze oraz operator na planie zdjęciowym. Oburzałam się na znajomych dwudziestolatków, kiedy chcieli barykadować Marsz Niepodległości kilka lat temu, mówiąc, że chcą wojny, że podchodzą do tego z tanim entuzjazmem (“najpierw pójdziemy na manifestację, a potem do Kamieniołomów”)  i że to jest niepotrzebne zwracanie uwagi na coś, co powinno zostać w podziemiu, o czym powinno się milczeć, żeby samo umarło bez powietrza. Ale nie. O tym, że jest coraz gorzej nie muszę chyba pisać. Macie internet. Ja też go mam. I jest mi wstyd, że trzeba w ogóle bronić terminu akademickiego jakim jest płeć kulturowa i czuję, że jest gorzej niż było, a od słowa “tęcza” robi mi się słabo.

Dlatego właśnie chciałabym napisać coś, co jest przeciwwagą dla tych bombardujących mnie z Faktu i spożywczaka komunikatów, tych o dziwadłach, pedałach i czerwonej hołocie. Chciałam napisać, że lubię lesbijki. Tak po prostu.

O cierpieniu

Widzę tę linię demarkacyjną bardzo silnie. Jedna drużyna twierdzi, że człowiek jest kowalem własnego losu. Przedsiębiorcą, który nie chce dawać pieniędzy na darmozjadów. Matką, która poniesie w łonie życie, które wzięło się z gwałtu, gdyż jest to życie. Narkomanem, który jest sam sobie winien. Emigrantem, który żeruje na mojej posadzie. Druga drużyna widzi słabość i utożsamia się z wykluczonymi. Jest czuła na cierpienie. Cierpienie osoby homoseksualnej, która musi tłumaczyć się ze swojej miłości, cierpienie kobiety, która wstydzi się powiedzieć, że sceny brutalnego seksu w filmach ją ranią, cierpienie mężczyzny, który ma dosyć bycia Prawdziwym Facetem. To moja teoria. Że w tym punkcie się różnimy.

Kiedyś napisałam mojemu koledze, że dla mnie najpiękniejszą łacińską sentencją jest „res sacra miser“ – „nieszczęśliwy to rzecz święta“. Byłam aż zaskoczona jego reakcją, jego gniewem. Że to niedopuszczalne, że nieszczęśliwy ciągnie w dół i należy zostawić go sobie samemu, żeby wydobrzał. Potem dowiedziałam się, że jego największą idolką jest Ayn Rand

Doskonałość i świat ludzi sukcesu od zawsze mnie przerażały. Są dla mnie nieludzkie, w takim znaczeniu, że to słabość jest właśnie cechą konstytuującą człowieczeństwo. Poruszenie, jakie wywołał wywiad z Justyną Kowalczyk jest tylko dowodem na to, jak bardzo słabość jest nieobecna w oficjalnym dyskursie. Czy wynika to z tego, że na każdym kroku mijamy billboardy z fotografiami ze stocka, osób uśmiechniętych w beżu? Czy też z narracji amerykańskich poradników, które terroryzują radami, jak osiągnąć sukces w siedmiu krokach? Sukces, który jest pustą kategorią z konotacją „pieniądze“ i „kariera“. A ja za każdym razem, kiedy przejeżdżam przez Śródmieście, widzę światła w biurowcach po 21:00 i myślę, jakie straszne byłoby moje życie, gdybym siedziała po kilkanaście godzin w klimatyzowanym pomieszczeniu z jarzeniówkami i wpisywała rzeczy do excela. Moja idolka Keri Smith, twórczyni najlepszych podręczników kreatywności (chociaż wolałabym sformułowanie „rozpędzania wyobraźni“), w swojej książce „Living out loud“ pisze: „od zawsze jesteśmy przyzwyczajani do tego, że zabawa jest czymś złym. Dobra i pożyteczna jest jedynie ciężka praca i ewentualnie studia, ale tylko o tyle, o ile pozwolą nam zdobyć dobrą pracę“. Świat, w którym liczysz się o tyle, o ile masz dobrą pracę, to świat, w którym liczysz się o tyle, o ile umiesz sobie poradzić, o ile jesteś przebojowy/a i zaradny/a. Jest to świat głupi. Ponieważ eliminuje taką kategorię jak bezinteresowny zachwyt. W tym samym momencie, kiedy my wertujemy te poradniki, albo przynajmniej klikamy artykuły w internecie pt. „60 sposobów na lepsze zarządzanie czasem“, ignorujemy alternatywne do tego sposoby życia. Na przykład duchowe. Ja sobie wyobrażam, że istnieją w Indiach osoby, które medytują przez 8 godzin dziennie. I nie myślą o sukcesie. I nie wiem, dlaczego miałabym uważać, że ich życie jest bezwartościowe.

Doskonałość oznacza również nieprzyznawanie się do swojej niewiedzy. W kulturze mediów społecznościowych odbieramy codziennie dziesiątki informacji o innych życiach i to nie celebrytów/ek, ale i naszych kolegów i koleżanek ze studiów. W tych życiach często są linki do książek, filmów i teorii, których autorzy/rki nie są nam znani. To musi budzić frustrację, we mnie budzi z pewnością. Czuję się po prostu głupia. Jest to uczucie obezwładniające, które powoduje, że nawet nie podejmuję wyzwania zgłoszenia się do jakiejkolwiek redakcji z propozycją napisania tekstu. Ponieważ nie znam się tak dobrze jak inni. A jednocześnie jest mi smutno. W tych życiach też często jest coś, co sami chcieliśmy zrobić, ale nie starczyło nam odwagi. Ktoś napisał książkę. Ktoś maluje takie obrazy, jakie zawsze chciałam malować i jeszcze jest popularny. Cierpienie rośnie. 

Te dwa wątki, o ścieżce kariery i doskonałości, łączą się w tytule książeczki (niemieckiej), którą miałam kiedyś na półce: “TRZEBA UMIEĆ SOBIE RADZIĆ“. I tu rodzi się pytanie. Właściwie kto powiedział, że trzeba? Ile ja bym dała, żeby moi rodzice zamiast zaciskać zęby, że tak doskonale radzą sobie z rzeczywistością, a potem kanalizować to nieradzenie sobie w bardzo niezdrowe sposoby, umieli powiedzieć po prostu „kurde, wiesz co? To jest trudne. Mam z tym trudność“. „Trzeba umieć sobie radzić“ to podskórna narracja, która jest z gruntu fałszywa. Która powoduje, że setki, tysiące osób, mówią wprost „ja nie umiem kogoś prosić o pomoc“.

Piszę o tym wszystkim, bowiem dzisiaj ukazała się informacja o depresji Justyny Kowalczyk, która wprowadziła spore poruszenie. Najsmutniejszy dla mnie był komentarz mówiący o tym, że Kowalczyk jest „bardzo odważna“ że się do tej depresji przyznaje. Doprawdy, czy wielkiej trzeba odwagi, żeby powiedzieć „nie radzę sobie“? Wg Światowej Organizacji Zdrowia depresja jest czwartym najpoważniejszym na świecie problemem zdrowotnym. I to jest moim zdaniem reakcja właśnie na to, że dla słabości nie ma przyzwolenia. Wiem, o czym mówię, bo mnie „trzeba umieć sobie radzić“ doprowadziło do ostrego alkoholizmu. I dopiero na terapii usłyszałam, że jedną z podstawowych umiejętności dojrzałego człowieka jest uznanie własnych ograniczeń.

Na takie wyznanie zawsze znajdzie się osoba, która zakrzyknie „gdyby nie to, to człowiek nigdy nie wylądowałby na księżycu“. Pomijając filozoficzny i ekonomiczny bezsens lądowania na księżycu (jest to działanie, które przecież nie służy niczemu oprócz zaspokojenia własnej ciekawości, a nawet – zaryzykowałabym mocne stwierdzenie – pychy, nie mówiąc już o tym, że miało silny wymiar polityczny), to osoby które się do tego przyczyniły dysponowały optymalnymi warunkami, aby tego dokonać. Inaczej po prostu to by się nie stało. 

Uznanie własnych ograniczeń oznacza dla mnie zrozumienie, że nie jestem wszechmocna. Że boję się ludzi w grupach ponad 5 osób. Że mam problem z działaniem w samotności, więc nie będę stawała na głowie, żeby założyć jednoosobową firmę. Lubię swoją słabość. Lubię przyznawanie się do niemocy. Wszyscy moi idole byli wg współczesnych kategorii depresyjni. Były to osoby o bardzo dużej wrażliwości, która wiąże się z wysoką reaktywnością – z tym, że niewielki bodziec w nich rezonuje. 

Jest jeszcze jeden bardzo poważny problem z przyzwoleniem na cierpienie, na to, że czasem zdarza się w trakcie życia ciężki okres. Taki, że chodzenie po ulicy jest koszmarem, że chce się tylko przylgnąć do materaca i przeczekać, aż naładuje się wewnętrzna bateria przynajmniej na tyle, żeby kupienie jajek nie stanowiło problemu. To inni, którzy nie pozwalają. Którzy mówią ci „nie możesz tak nic nie robić“. „Może sport“. „Od tego, że będziesz mówić, że jesteś zmęczona, będziesz jeszcze bardziej zmęczona“. Na terapii grupowej, kiedy ktoś zaczynał mówić o tym, że jest mu ciężko, natychmiast pojawiali się wujkowie dobra rada. I ja nim byłam. To jest nie do zniesienia przecież, weź, tak nie może być, zrób coś. Widzę to doskonale jako twórczyni depresyjnego komiksu, kiedy czytam komentarze polecające mi kolejne szkoły psychoterapeutyczne albo trochę ruchu. Nie do zniesienia jest to, że ktoś może być słaby. Ktoś w sensie kolega, koleżanka. Mama. Musimy od razu coś z tym zrobić, tak nie może być. Podczas gdy najsensowniej jest przy tym kimś po prostu pobyć i POZWOLIĆ MU WRESZCIE się tak poczuć. Że może. I to, że sobie nie radzi teraz, nie oznacza wcale, że tak będzie zawsze. Jest wielka, ogromna różnica w stosowaniu cierpienia jako strategii życiowej, a momentem słabości. To pierwsze niestety się zdarza, te matki płaczące nad talerzem, że same musiały wszystko ugotować, ci koledzy złorzeczący, że wysłali tysiące CV i nikt ich nie chce. Od takich osób należy uciekać. Ale są inni, ci, którzy więcej czują i duszą się pod kloszem tego, że powinni być bardziej zaradni. Im wystarczy powiedzieć, że nic nie muszą i czarodziejsko nagle odnajdują więcej siły, bo najgorsze, co może być, to niemożność czucia się tak, jak się czujesz. Przede wszystkim zaś najważniejsze to zrozumieć, że bycie smutnym/ą jest tak samo ludzkie jak bycie wesołym. Ba, może nawet bardziej ludzkie. I że sytuacji, w których czujemy się bezradni/e, jest o wiele więcej, niż oficjalnie można o tym mówić. I że gdyby było można, to te raporty WHO wyglądałyby zupełnie inaczej.

Nie mów mi, co mam robić 

Jestem po całym dniu czytania dyskusji na temat tzw. deklaracji wiary, nazywanej rówież klauzulą sumienia. Dokładnie wczoraj siedziałam na tarasie w zalanym słońcem Śródmieściu i mówiłam „bo wiesz, widzę w tym jakiś problem, niespójność. Mówimy, że jako lewacy i lewaczki tolerujemy wszystko. Ale to nieprawda, ponieważ nie tolerujemy konserwatystów/ek“.  I dzisiaj to na mnie spadło, te kilka punktów napisane biblijnym językiem, które z logicznego punktu widzenia nie do końca są koherentne, mówią bowiem o nietykalności ludzkiego ciała, będącego darem bożym, co samo w sobie wydaje się być sprzeczne z wykonywaniem zawodu lekarza/rki. Ale dobrze, przyjmę na potrzeby dyskursu interpretację życzliwą (bardzo), że zapis ten dotyczy eutanazji i aborcji, a nie tego, że zainfekowany nowotworem mały palec u nogi należy amputować. To ostatnie stało się powodem śmierci Boba Marley’a, który jako rastafarianin wierzył w tę nieingerencyjność i umarł na raka.

Mój ceniący prowokacje oraz samodzielne myślenie kolega napisał „i o co Wam chodzi, jesteśmy przecież za wolnością, nie odbierajmy więc osobom wierzącym prawa do tego, żeby wierzyły w co chcą, jeśli mają ideologiczną sprzeczność, niech podpisują tę deklarację, chcecie wymagać od praktykującego katolika, żeby robił aborcje?“. Oczywiście kontrargumenty są proste jak na drugim roku filozofii – że lekarz/rka to zawód zaufania społecznego i tym samym dlaczego ja jako pacjentka mam być narażona na zetknięcie z jego/jej światopoglądem – to jego/jej prywatna sprawa, która nie powinna być przenoszona na sferę publiczną jaką jest wykonywany zawód. Ten z kolei argument można spróbować potraktować ripostą „czy od innych osób wymagasz również, żeby nie mogły postępować zgodnie ze swoimi poglądami, dajmy na to dziennikarki i dziennikarze, którzy piszą do prawicowej prasy“. „Dziennikarz/rka nie równa się lekarz/rka, nie jest zawodem zaufania publicznego“ …. i tak dalej. Te dyskusje bowiem odbywają się dla samej erystycznej rozrywki. Nie przekonam wierzącej osoby, dla której spójne jest niewykonywanie zabiegu in vitro, nawet jeśli dla mnie wprowadzenie in vitro jako problemu rozważanego przez parlament jest oburzającym marnotrawieniem moich podatków na rozważania dotyczące statusu ontologicznego komórki jajowej i jako takie znajduje raczej miejsce w czasopiśmie „Skandale“, a nie w publicznej debacie. Nie przekonam, ponieważ jest to już dyskusja światopoglądowa. Możemy zarzucać się mniej lub bardziej wyszukanymi argumentami, ale ta dyskusja niczemu absolutnie nie służy.

Mnie w tym wszystkim frapuje drugie dno, z którym mam poważny zgryz od dłuższego czasu, ideologiczna walka o wolność wszystkich, oprócz tych, którzy narzucają nam swoją wolność. Czyli tych katolików i katoliczki, tych katoli i katolki, tych konserwatystów i konserwatystki. Teoretycznie może być tak, że lekarze/ki, którzy podpisują klauzulę sumienia, mają taką informację wywieszoną przed drzwiami, albo w praktyce mogę sprawdzić w internecie, czy ją podpisali, czy nie, i po prostu wybrać innego lekarza/rkę, a NFZ zrefunduje moją wizytę w innym szpitalu. Teoretycznie też nie mieszkam w państwie wyznaniowym, więc sfera służby publicznej powinna w pierwszej kolejności być gwarantem tego, że otrzymam pomoc bez zaangażowania ideologicznego oraz refleksji na temat tego, że powinnam już zostać matką  a nie przychodzić po receptę na pigułki.

Jak to jest, pytam, z tym wycieranym jak glut rękawem, sloganem „nie podzielam twoich poglądów, ale umrę za to, żebyś mógł je głosić“. Ta klauzula sumienia to właśnie świetny test do sprawdzenia, jak jest w praktyce z tą gotowością śmierci. Ja nie czuję się gotowa umrzeć za to, że ktoś nie chce śmierci komórek rozrodczych, więc odmówi mi in vitro. Może więc pora zweryfikować gotowość tej deklaracji. Ona dobrze brzmi, ale nie jestem pewna, czy jest zgodna z moimi przekonaniami. Sama ze zdumieniem stwierdzam, jak łatwo jest mi bronić inności muzułmanów/ek, podczas gdy lektura „deklaracji wiary“ budzi we mnie niesmak.

W moim lewackim sercu wierzę głęboko w potrzebę rozwoju duchowego. Nie jestem wyznawczynią żadnej religii, wydaje mi się to przy moim obecnym poziomie wiedzy niemożliwe. Po wizytach w krajach, gdzie oglądałam różne obrządku religijne, słyszałam muezina wzywającego do modlitwy i z jakimś niekłamanym zachwytem widziałam żołnierza, który w momencie modlitwy wyciągał dywanik na posterunku, z takim samych zachwytem patrzyłam na rytuał obmywania nóg i rąk, w którym jest dla mnie jakaś pierwotna potrzeba oczyszczenia, wdychałam zapach kadzidełek w buddyjskiej świątyni pilnowanej przez koty. Wielość tych rozwiązań ścieżek duchowego rozwoju naprawdę nie pozwala mi powiedzieć „o, tu, prawda, są ci goście, co dwa tysiące lat temu przejęli święta światła, żeby stworzyć własny nowy system religijny i tylko oni nie pójdą do piekła“.  W tym samym sercu zresztą czuję jakieś przejęcie, kiedy zwiedzając małe miasteczka wchodzę do kościoła i myślę o wszystkich życzeniach, nadziejach i emocjach które wytarły się w tych drewnianych ławkach.

Uważam, że sfera sacrum jest potrzebna i ważna, i nie chcę się z niej śmiać. I z wielkim zaciekawieniem czytałam wywiad z Małgorzatą Terlikowską, pod którym mnóstwo osób zostawiło ślady braku umiejętności czytania ze zrozumieniem, nie zauważając, że przemawiała przez nią chwilami duża dojrzałość emocjonalna. Do momentu, kiedy powiedziała, że nie, że dziecka z jego partnerem/partnerką homoseksualną do stołu wigilijnego nie zaprosi. Ten wywiad wciąż mi siedzi w głowie, rzadko bowiem mam okazję spokojnego zbadania poglądów drugiej strony, „tych katoli“, „tych z Frondy“. Analogicznie zrobił na mnie wrażenie tekst Tomasza Kwaśniewskiego (tak, tego, co współprowadzi audycję „Bez laski“ z Fundacją Masculinum), którego adwersarzem był bliżej niedookreślony Rafał (http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127291,8015317,Pranie_pl.html). Te teksty pozwoliły mi zrozumieć, na czym dokładnie polega różnica światopoglądowa między mną a kimś, kto deklaruje się jako wyborca/rczyni Prawa i Sprawiedliwości, praktykujący katolik czy katoliczka. I rozumiem, że różnica jest nie do przeskoczenia.

Ja nie wierzę w Pana Wszechświata, usystematyzowanego przez kolejne sobory. Dla mnie pierwiastek duchowy jest gdzieś indziej, wierzę w to, że możemy go sobie różnie nazywać, ja mówię, że wierzę w życie w jego różnorodnych przejawach i budzą one we mnie podziw. Dla mnie różnorodność jest nadrzędną jakością i panem wszechmogącym, który ma mnie w dupie jako jednostkę i mogę się cieszyć tylko, że przez jakieś 70 lat będę mogła ją podziwiać – od niesporczaka do osób transgenderowych, które kryją we mnie jakąś tajemnicę wiary (o tym kiedy idziej). I chyba to jest ta fundamentalna różnica między nami, ja nie zamykam oczu jak Małgorzata Terlikowska, która zdaje się mówić „to kłóci się z moim światopoglądem, więc będę udawała, że tego nie ma“. Ale w dalszym ciągu, stale, nie mam pomysłu, jak w tym podziwie dla niejednorodności zmieścić osoby, które dla siebie tej jednorodności właśnie żądają. I pewnie jest to poważne zadanie do końca życia, dlatego chyba zacznę podpisywać się „filozofka“.

Chcę być ładna

Wybrałam sobie dziwną pracę. Nie jestem aktorką a jednocześnie godzę się na to, że jestem ustawiana, malowana i ubierana i mam być wesoła. Wszystko to za cenę możliwości powiedzenia tego, co myślę.

Potem płacę powtórnie i każdy może napisać pod moim zdjęciem, że mam okropny głos, żółte zęby, straszne brwi. 

Codziennie zastanawiam się czy gdybym była mężczyzną, Kamilem Durczokiem, to byłoby takie ważne w co jestem ubrana.

Mamy równouprawnienie.

Na samym dnie, samiutkim, to jak wyglądam jest dla mnie sprawą drugorzędną.

Nie zastanawiam się na co dzień nad tym jaki mam biust, zęby i brwi. Wolę patrzeć na drzewa i  zmieniające się pory roku. Na miejsca, w których miasto pokazuje swoje żyły i kable w kawałku ulicy, ze zdartym asfaltem. Czytać listy o Polsce naklejane przez schizofreników na słupach ogłoszeniowych. Być patrzeniem i słuchaniem. 

Próbowałam przypomnieć sobie, kiedy zaczęło zależeć mi na tym, żeby być ładną. Kiedy miałam 6 lat chciałam być D’Artagnianem, prosiłam mamę żeby kupiła mi szpadę. Bawiłam się z wymyślonymi przyjaciółmi w ogródku. Nienawidziłam pani Wiosny, musiałam mieć na winylu jakąś bajkę, której była głównym bohaterem. Efemeryczna, z dużym cycem, długowłosa miła blondynka. Taką ją widziałam i takiej jej nienawidziłam. Pogodynki. Ja chciałam nauczyć się wspinać na drzewa i najbardziej lubiłam chodzić w kąt ogródka babci, gdzie składowane były odpady z zakłady ślusarskiego. Setki obrzynków ze stali, rdzewiejące pod płotem, wijące się wokół tajemniczych grubych rur, umazane błotem wymieszanym z tęczowym smarem. To była moja rzeczywistość. 

Nie wiem, kiedy dowiedziałam się że istnieje możliwość bycia brzydką. 

Pewnie kiedy chłopcy zaczęli dorastać, a ja tak bardzo chciałam miłości.

Ale nie chciałam być taka, jak te dziewczyny, które im się podobały. Długowłose blondynki w obcisłych swetrach chodzące na tenisa. 

Miałam 18 lat, kiedy mój kolega powiedział, że jestem niezłą dupą. Była to najmilsza rzecz, jaką usłyszałam od chłopaka.

To kryterium zawsze było dla mnie jakieś niezrozumiałe i odległe. Zorientowałam się zresztą, że dziewczyny, które podobają się dziewczynom wyglądają zupełnie inaczej niż dziewczyny, które podobają się chłopcom. To nie pomogło. Zrozumiałam, że mogę nosić buty na obcasach i sukienki i to wtedy będę ładna. Ładna według kogo? Komu i dlaczego chcę być ładna?  

Ja nie widzę ze środka różnicy. Kiedy wkładam kurtkę, jest mi cieplej i lepiej patrzy mi się w okna kamienic, pod którymi przechodzę wieczorami, bo nie marznę, mogę więc dłużej wpatrywać się w przedmioty, które w mieszkaniach umieszczają ludzie, których nigdy nie poznam. Kiedy mam mocne buty, czuję że mogę iść przed siebie i oddychać. I śmiało patrzę wszystkim w oczy i nie zastanawiam się. Potrafię całymi dniami chcieć mieć na głowie czapkę, żeby się schować, żeby być jeżykiem, leśnym zwierzęciem, ciekawym świata, nie poddającym się ocenom.

Ale potem pojawiają się inne dziewczyny.

I nagle czuję, że mogę być taka ładna jak one. Co to znaczy? Że mogę mieć sukienkę i buty na obcasie. I wtedy osoby w tramwaju nie mówią do mnie na ty „uważaj, jedzie kanar”, tylko się mnie boją, zamieniam się w królową.

Jest to dziwne.

Ponieważ w środku chcę być istotną pozapłciową, leśną, zieloną łuczniką, która z obnażoną piersią skacze boso po mchu i zaprzyjaźnia się ze zwierzętami. Dla zwierząt bowiem tym bardziej nie muszę być ładna.

Ładny nie może mieć plam łuszczycowych, nie może mieć wrastającego paznkocia. Nie ma atramentu na wszystkim, ani ogryzionych z naskórka kciuków. Ładnych mijam każdego dnia na plakacie, gdzie są zrobieni z kartongipsu i kiedy potem siedzę u fryzjera, oglądam ich w gazetach, które są dla kobiet. I w artykułach napisane jest, że to straszne, że anoreksja, że modelki nie wyglądają jak prawdziwe osoby i że trzeba przywracać kobiece kształty. Przewracam stronę i widzę dziewczynę która w rzeczywistości nie istnieje. Szczerze mówiąc nie wiem czy jest ładna.

Bo ładność to naprawdę stan duszy. Ładne są nie te dziewczyny, które malują sobie usta czerwoną szminką, ale te które chcą przytulać innych, gdy źle się czują, te które z nieśmiałością mówią o tym, czego się boją i że czegoś nie rozumieją. Te, które potrafią powiedzieć, że sobie nie radzą. Te, które chcą być jeżykami. Nie są ładne te, które udają kogoś kim chciałyby być, kostium kąpielowy, albo do gorsza gotycką wokalistkę z okładki gazety dla osób interesujących się okularami przeciwsłonecznymi. Ładne są te, które chcą mówić prawdę.

Przez całe lata ja, zielona łuczniczka, tkwię w miejscu, w którym nie wolno mieć łuszczycy. W magicznej telewizji, gdzie Anna Popek zakłada nogę na nogę i jest zadowolona. Przez całe lata przychodziłam do pracy i mówiłam „ej, dzisiaj powiem o tym, że mam doła, dobrze? I że nie chce mi się mówić”. I robiłam to. Robiłam to tak długo, aż poczułam, ze dwie części mnie, ta z Falenicy, patrząca z chorą fascynacją na zwłoki ślusarskich odpadków i ta, która wytykana jest palcami przez dresów, bezimienna „taztelewizji” scaliły się w jedno. To była moja misja. To był mój antytaniec z gwiazdami.

I nagle znalazłam się zupełnie gdzie indziej, tam gdzie już nie wolno się zająknąć i powiedzieć „elo”, tam gdzie umawiamy się na wyniki. I miejsce to jest internetem i telewizją jednocześnie. I nagle tam zajrzałam ciekawa, choć wiedziałam, że będę żałować. Ale nie wiedziałam, że aż tak. Pod każdym małym moim malutkim zdjęciem napisane jest, że mam brzydkie ramiona, że powinnam pracować w radio, że wydepilować brwi, że widać mi sutki. Że to niemożliwe, żeby takie szkaradztwo tyle lat pracowało w telewizji. Że jestem tak brzydka, że nie można się skupić na tym, co mówię.

Wszystkie te superintymne rzeczy czytają moi pracodawcy, przed którymi następnego dnia muszę stanąć i oni najpierw oceniają, czy odpowiednio wyglądam. A potem mam mówić wesoło.

I zrobiło mi się nawet nie przykro. Poczułam się jak wariatka. Wariatka, która wierzyła, że to co robi, robi dobrze. Wariatka, która uwierzyła, o naiwności, że może być tak ładna, jak te inne dziewczyny.

Nieważne było też co mówiłam. Jestem dziewczyną. Mam być ładna jeśli chcę być dziennikarką. 

Zaczęłam wierzyć w to, że nie mogę iść po podwyżkę. Nie po tym. Nie po dwustu komentarzach.

Zatkana tą nowouzyskaną wiedzą siedziałam w nocy na swoim łóżku. Musiałam szukać pomocy. Nie mogłam spytać całego świata, czy jestem ładna. Mogłam tylko cicho zmienić sobie status na fejsbuku. I usłyszeć od osób, że oszalałam, że się tym przejmuję. Tylko żadna z nich nie staje tam codziennie wystawiając się na publiczną ocenę. I jestem pewna, że gdyby było to ich udziałem tak samo jak ja w osłupieniu środka nocy nie wierzyliby własnym oczom. A przede wszystkim samym sobie. 

Tak naprawdę nikt tego nie robi, bo nie ma jak. Nikt nie pyta „czy jestem ładny?” tylko ewentualnie liczy na to, że rzeczywistość to zweryfikuje. Znam mężczyzn i kobiety tak potrzebujących tego potwierdzenia, że uprawiają seks z ludźmi, których nie znają. Wydaje im się to najwyraźniej mniej odzierające z godności, niż pytanie na fejsbuku. Pytanie na fejsbuku nie jest ok.

Znam też takich, i chcę być taka jak oni, którzy nie potrzebują żadnego potwierdzenia z zewnątrz. Ich ciało zostało im dane do tego, żeby doświadczali przez 60-70 lat piasku, śniegu, zmęczenia, widoku dużych obiektów, hałasu, głaskania, zapachu drożdży. 

Moje też.

Wiem, że mogę robić magiczne totemy z plastikowych zdekapitowanych zwierząt, wiem, że mogę dawać z siebie tyle, żeby powtarzać „taki jaki jesteś, jesteś w porządku” tym innym, zupełnie takim samym jak ja osobom, których indiańskie imię brzmi Niewystarczający.

Tak naprawdę nie wiem, czy chcę być ładna. Na pewno nie taka jak Pani Wiosna, jak Pogodynka, jak ociekająca beżem kobieta sukcesu w subaru. Ale mam pustość w sobie niewiedzenia czy jestem wystarczająca. I dlatego, tak jak inne dziewczyny, potrzebuję dwóch godzin przed wyjściem. Dwóch godzin na przygotowanie się na wojnę ocen, na stanięcie w szeregu pierwszej, a nie drugiej ligi. Na czucie się lekką i wyprostowaną. Dlatego dziewczyny kupują nowe buty i sukienki, bo w nich jeszcze wcześniej nie wyglądały, a teraz mogą być zupełnie nową sobą, w nowej zbroi, przygotowane na to że nikt się nie przypierdoli do ich chłopaka, albo na to, że inny, jeszcze ich nie chłopak, na chwilę napełni im to „jestem brzydka” dziwne poczucie zaprzeczeniem.

Można nie być brzydkim, ale czuć się brzydkim. Szczególnie, kiedy jest się dziewczyną.